Ale ten czas leci. Przed Wami czwarta (przedostatnia) część cyklu prezentującego 50 kawałków na 50-lecie hip-hopu. Smacznego!

Część pierwsza jest tutaj, druga tutaj, a trzecia – tutaj. Część ostatnią znajdziecie tutaj.

2008

Yelawolf – Enjoy the View

Okej, większość gitarowo-rapowych połączeń z okolic lat ’00 wspominamy z ciarami żenady, zwłaszcza jak sobie przypomnimy te wszystkie nieskończenie przypałowe gościnki raperów na rockowych i metalowych albumach. Ale mimo wszystko dzisiaj jest to w jakiś sposób nostalgiczne i charakterystyczne. U mnie w podstawówce Jaya-Z z Linkin Parkiem zapętlał każdy. Koleżanka nie znała Ice Cube’a ani Nasa, to posłuchała KoЯna i już poznała.

Dziś na playlistę wskakuje Yelawolf, który do tego rapowo-rockowego kotła dorzuca jeszcze country. No i co my tu mamy – prosty, southernowy riff (to akurat na minus), ale zaraz wbijają rzężące, redneckowe skrzypce, 808-ki, żywa perkusja z ciężkim werblem i jesteśmy w domu. Im dalej w las, tym więcej country w tej mieszance. A do tego jest jeszcze popowe, klaskane przejście i bombastyczny, rockowo-rapowy refren, dla którego wszyscy się w tym miejscu zgromadziliśmy. Szczyt popularności Yeli przyszedł dopiero na wysokości o dwa lata młodszego Trunk Muzik 0-60, a tu już w 2008 działy się takie rzeczy. [Marcin Półtorak]

2009

MF DOOM – That’s That

Myśleliście, że zapomnieliśmy o MF DOOMie, co? Chociaż peak formy Daniela Dumile’a przypada na okres od końcówki minionego wieku aż do połowy pierwszej dekady XXI wieku, to jeśli miałbym wybrać ten jeden najlepszy track, wybrałbym That’s That z ostatniego solowego projektu DOOMa, Born Like This. Ja wiem, że istnieje Madvillainy, ja wiem, że istnieje Operation: Doomsday, ja wiem o tych wszystkich kreacjach, które DOOM tworzył przez tyle lat kariery, ale That’s That to jest to (hehe), co bym w pierwszej kolejności pokazał komuś niezaznajomionemu z twórczością Waszego ulubionego zamaskowanego rapera.

Przede wszystkim – w tym utworze DOOM wykorzystał jeden z najpiękniejszych sampli, jakie kiedykolwiek miałem okazję usłyszeć w hip-hopie. Sam autor również był nim wyraźnie zafascynowany, skoro użył go już kilka lat wcześniej na instrumentalnym albumie Special Herbs. Lirycznie nie jest to jakiś górnolotny dekret, a schludna bragga, która broni się tym, jak świetnie jest poskładana. Z każdym kolejnym odsłuchem można wyłapywać coraz to kolejne rymy wielokrotne, które wcześniej mogły umknąć słuchaczowi. Kojarzycie te filmiki na Youtube (Rhymes Highlighted) gdzie każda rymująca się sylaba zaznaczana jest kolorem? That’s That to wizytówka tego nurtu. Rest in Peace DOOM, nikt już tak nie składa. [Michał Kozłowski]

2010

Kanye West – Power

Chrystusie, pamiętam te wszystkie dyskusje o My Beautiful Dark Twisted Fanstasy. Pitchfork z 10/10 (oczywiście Best New Music). Ktoś powiedział, że nie. Ktoś powiedział, że tak. Ktoś słuchał So Appaled i bujał głową, ktoś nucił sobie chóralny refren All of the Lights, kuce się wkurwiały o to, że jakiś losowy raper szarga święte Black Sabbath (po latach jeszcze zabawniejsze niż w 2010). Natomiast z perspektywy czasu bardzo dobrze widać, że kombo 808s & Heartbreaks i następującego po nim MBDTF rzeczywiście wzięło i zmieniło rap. Rozmach, kompozycje, ogólny vibe i nastrój, podejście do featów, wreszcie same melodie – to wszystko w następnych latach pobrzmiewało tym, co słyszeliśmy u Westa. I Power jest takim MBDTF w pigułce, z rozbuchaniem, ale bez nadmiernego patosu, a nawet jeśli, to i tak równoważonym przez repeat value z samiutkiego czubka wszechświata.

I znowu, jak przy paru innych wyborach z tej listy, dla mnie MBDTF jest doświadczeniem. Jest beztroskim, szczęśliwym liceum. Jest ogniskiem z ziomkami, podczas którego wszyscy śpiewają (bo wszyscy znają) Lost in the World albo fragmenty Ivera z Monstera (ale zwrotki Nicki słuchają w milczącym uznaniu). Jest soundtrackiem do odrabiania lekcji i do tychże lekcji spisywania przez bardziej leniwych kolegów. Jest wódką pitą pod sok pomarańczowy tak często, że sok bez wódy zaczyna dziwnie smakować, jak wybrakowany. Napisałem do dziewczyny SMS-a o treści „How Ye doin’?”, a ona odpisała „I’m survivin'”.

Dzisiaj czytam o wszystkim, co Kanye wyczynia AD 2023, słucham tych jego nieszczęsnych projektów po The Life of Pablo i zamiast łapać się za głowę, to nic z tego mnie nie rusza. Liceum. [Marcin Półtorak]

2011

Mac Miller – Party on Fifth Ave.

Malcolma McCormicka, bo tak naprawdę nazywał się Mac Miller, poznaliśmy jako „tego fajnego dzieciaka z sąsiedztwa”, z którym można było dobrze się bawić, spalić jointa i zjeść mrożoną pizzę na gastrofazie, popijając Kool-Aidem. Dzięki swojemu talentowi szybko zyskał popularność, nie tylko wśród słuchaczy, ale też w środowisku muzycznym. Chętnie współpracowali z nim artyści zarówno z mainstreamu (m.in. Kendrick Lamar, Anderson Paak, Ty Dolla Sign, Cee-Lo Green, Maroon 5), jak i z podziemia (m.in. Action Bronson, Pac Div, Sean Price, Termanology, Statik Selektah). W dodatku był w związku z prawdziwą gwiazdą, jaką niewątpliwie jest Ariana Grande – chciałoby się o nim powiedzieć „wygryw”. Mogłoby się nam wydawać, że całe życie Maca było jedną wielką imprezą. Zresztą pierwszy singiel promujący jego debiutancki album Blue Slide Park nosił tytuł Party on Fifth Ave. Któż z nas, fanów Millera, nie chciałby się znaleźć na takim melanżu, który opisał w tym kawałku? W dodatku odbył, lub miałby się odbyć przy 5th Avenue, jednej z najbardziej imprezowych ulic w Pittsburghu, rodzinnej miejscowości artysty. Słuchając kawałka możemy sobie tylko wyobrazić, co tam się działo i wczuć się w nastrój tak bardzo, że poczujemy się, jakbyśmy tam byli i bawili się w towarzystwie naszego ulubieńca. Klimatu nadaje bangerowy bit oparty o sampel z Unwind Yourself Marvy Whitney. Wcześniej użył go The 45 King w instrumentalu 900 Number, który z kolei w 1997 r. wykorzystał DJ Kool w hitowym Let Me Clear My Throat.

Wiecznie uśmiechnięty, cieszący się życiem chłopak – takiego Maca znaliśmy i takim go zapamiętamy. Jednak już wiemy, że było o wiele gorzej niż myśleliśmy. Malcolm zmagał się z depresją oraz uzależnieniem od narkotyków i alkoholu. Kolejne albumy brzmiały już inaczej niż debiut i wcześniejsze mixtape’y, co można skojarzyć z artystycznym progresem. Niektórzy fani jednak dostrzegają w nich dokumentację przebiegu choroby artysty. Wsłuchując się dokładnie w treść zawartych na nich utworów nie można się z nimi nie zgodzić. Bywało mrocznie, pojawiało się więcej rozkmin na temat życia i śmierci, a także wyrażanie chęci walki ze swoimi demonami. Niestety 7. września 2018 r. raper przegrał tę bitwę. Zabiła go mieszanka alkoholu, kokainy i fentanylu – substancji, która przyczyniła się również do zgonu innego znanego rapera, Coolio. [Alki Alkz]

2012

ScHoolboy Q – Hands On The Wheel (feat. ASAP Rocky)

Wspomnieliśmy już o Macu, ale jedna ksywka to zdecydowanie za mało, by uchwycić ducha szalonej tumblrowo-blogowej ery wczesnych lat dziesiątych. Zwłaszcza kiedy mówimy o obliczu przeciwnym do jego pierwszych taśm, tym zadymionym, romansującym z cloud rapem. Nawet jeśli ostatecznie wszystko sprowadza się do tego samego, czyli do dobrej zabawy.

Wyprodukowany przez duet Best Kept Secret w oparciu o wysamplowany wokal Lissie (coverującej zresztą słynny Pursuit of Happiness Kid Cudiego) bit to esencja tego, co mogło się kojarzyć z ówczesnym rapem w snapbackach i wąskich, intensywnie zabarwionych dżinsach. Leniwa, trapowa perkusja buduje przestrzeń do popisów z flow u obu raperów, które zdecydowanie wykraczają poza rodzime South Central i Harlem. Tu słychać Teksas i to nie tylko przy wspomnieniu o zawartości kubka przez Rocky’ego, który zresztą rok wcześniej na debiutanckim Live.Love.ASAP nie wstydził się nazwać samego siebie Houston Old Headem. A gospodarz? Wielokrotnie miał do powiedzenia więcej, zwłaszcza kiedy opowiadał o dzieciństwie czy czasach bujania się ze swoim setem Cripsów. Jednak nie pora na to. Odpalmy jednego, otwórzmy sześciopak i pożyjmy przez chwilę tak jak Q powiedział. [Admin Ćpun SNP]

2012

Kendrick Lamar – m.A.A.d city (feat. MC Eiht)

Gdyby zapytać losowego fana hip-hopu o najważniejszych raperów zeszłej dekady, myślę, że wszyscy powiedzieliby o Kendricku (albo go uniwersalnie chwaląc, albo uzasadniając, dlaczego jest tak przeceniony). Nic dziwnego, to chyba jedyny przypadek rapera w ostatnich latach, który może się cieszyć tak dużą popularnością, tak powszechnym zachwytem krytyków i relatywną akceptacją od starych purystów. Muzyka Kenny’ego jest idealnym połączeniem 90-sowego, hardcorowego ducha konfrontacji z niezwykle teatralnym i popowym storytellingiem. Popowym, bo jego mocą jest detal, emocjonalne chwyty, wokalne parady i świadomość struktury historii, które sprawiają, że niezależnie jak brutalne i niesympatyczne byłyby jego historie, K.Dot wywołuje w nas empatię. Wielu nowych fanów rapu (w tym ja) przez to widziało w Kendricku swojego pierwszego ulubieńca obok postaci takich jak Kanye West czy Eminem. Hip-hop nie jest miłym i przyjaznym gatunkiem pod względem treści. Europejczycy czy wielkomiejscy biali Amerykanie nie są w stanie pojąć, dlaczego mieliby słuchać o zabijaniu, kradzieżach, śmierciach na drugim końcu świata (lub miasta). Kendrick natomiast przedstawił te historie jako atrakcyjny hollywoodzki dramat, który pewnie zostałby nominowany do paru Oscarów, gdyby był filmem. Jego muza mogła być wydystylowaną wydmuszką, chochołem z doświadczeń życia w getcie, dostosowanym do nieświadomej, poszukującej emocjonalnej rozrywki klasy średniej. Na szczęście Kenny zadbał, aby każdy, kto słuchał jego muzyki, dostał młotem rzeczywistości w twarz na jednej z tytułowych piosenek z jego drugiego albumu good kid, m.A.A.d city.

m.A.A.d city nadal oczywiście zawiera mnóstwo teatralnych elementów i spójną narrację, lecz zamiast kreować empatyczną historię, przedstawia istny comptonowski thriller. Szepty, płacze, zmiany bitów, modulacje głosów, mroczna zwrotka od MC Eihta, wszystko gra swoją rolę w tej balladzie o przemocy. Kultowa już pierwsza część, z twardym, basowym, trapowym bitem, żywo przedstawia sceny strzelanin, napaści i potyczek pomiędzy gangami, które niczym wielka spirala następują po sobie, tworząc wielki łańcuch zemsty, złości i żałoby. I niezależnie, czy wsłuchujemy się w tekst, czy nie, poczucie zagrożenia unosi się nieustanne, mimo niezwykle chwytliwego refrenu. Druga część, przyprawiona bogatym boom bapem jest refleksją Kendricka na temat jego dzielnicowego fatum:

„My pops said I needed a job, I thought I believed him
Security guard for a month and ended up leavin’
In fact, I got fired ’cause I was inspired by all of my friends
To stage a robbery the third Saturday I clocked in”

Jednak to trzecia zwrota, w której Kendrick kpi sobie ze słuchacza, że uwierzył w jego niewinność, jest najbardziej mrożącą w żyłach, szczególnie że dodaje ona zupełnie nowego kontekstu do jego postaci w mainstreamie. Nie jest on jedynie popowym raperem, a człowiekiem, który stara się oddać hołd ludziom, środowisku i szalonemu miastu, które je wychowało. m.A.A.d city to dla wielu jeden z największych bangerów dekady i trudno się nie zgodzić, bo cała piosenka leci na najwyższych poziomach energii. Zawsze jednak, gdy myślę o m.A.A.d city, to myślę o tym, jak brutalny i bezkompromisowy krajobraz prezentuje. Krajobraz i zjawisko, które nie zostanie zignorowane przez nikogo, kto go doświadczy, chociażby przez tę piosenkę. To, że Kendrick potrafi połączyć obie te rzeczy w jedną jest świadectwem niczego innego, jak potężnego talentu. [Ania]

O zeszłorocznej płycie Kendricka pisali Korti tutaj i Offcheck tutaj.
Mieliśmy też redakcyjną debatę nad dwiema jego największymi płytkami tutaj.

2013

A$AP Rocky – 1Train (feat. Kendrick Lamar, Joey Bada$$, Yelawolf, Danny Brown, Action Bronson, Big K.R.I.T.)

Nie będzie chyba przesadą, jak napiszę, że 1Train to najlepszy posse cut we współczesnym hip-hopie i podręcznikowy przykład dla innych raperów, jak się powinno robić kawałki tego typu. A kawałki tego typu mają to do siebie, że są bardzo rywalizacyjne, wiadomo, im więcej artystów na tracku, tym bardziej wzrasta chęć rankingowania tego, kto jak wypadł (tak, sam bardzo to lubię robić). I taka zdrowa rywalizacja jest bardzo potrzebna, bo wtedy każdy z gości wchodzi do studia z myślą rzucenia jak najlepszych barsów, żeby tylko nie być czarną owcą na kawałku. Dobór artystów, jaki nam zaserwował Rocky też jest ciekawy. Są Action Bronson i Big K.R.I.T., którzy, mimo uznania w środowisku, raczej nie byli w tamtych latach pierwszym featowym wyborem na mainstreamowy album. Są Kendrick Lamar i Joey Bada$$, świeżo po swoim pierwszym wybuchu popularności. Do tego dorzucamy Dannego Browna oraz Yelawolfa i mamy zróżnicowany przegląd nowej fali raperów ze Stanów. Wszystko to w akompaniamencie wyniosłego, skrzypcowego instrumentala, który ugotował niezawodny Hit-Boy.

Najlepsza zwrotka? Tutaj tak właściwie każda propozycja mogłaby się obronić. Moje serce skradli Kendrick Lamar (za zabójcze flow), Joey Bada$$ (za stałe, niepodrabialne stilo, wyciągnięte prosto z 90’s) i Danny Brown (za wers o pingwinie). Najgorsza zwrotka? Mam swój typ, ale z szacunku do jednego z moich redakcyjnych kolegów go nie napiszę. [Michał Kozłowski]

2014

Futrue – Codeine Crazy

Jak pierwszy raz spojrzałem na listę zaproponowaną przez moich redakcyjnych kolegów i koleżanki od razu pamiętam, że uderzyła mnie mała liczba trapowych kawałków. Co by nie mówić, jednak to głównie dzięki temu podgatunkowi rap stał się najczęściej słuchanym gatunkiem na świecie. Future’a jako jednego z najważniejszych artystów tego nurtu raczej w tym momencie mało komu trzeba przedstawiać, bo przez ostatnią dekadę działania w mainstreamie zbudował on sobie markę hit makera. Takiego, który minimum raz do roku pojawi się w jakimś dominującym ranking Billboard czy Spotify kawałku idealnym do krzyczenia na całe gardło w trakcie imprezy czy do bujania głową w trakcie podróży samochodem.

Codeine Crazy zaś daleko do bycia takim przysłowiowym bangerem, a bliżej do emocjonalnej ballady, w której pod melancholijny, narkotyczny instrumental autorstwa TM88 raper wystawia słuchaczowi swoje serce na dłoni. Future przyznaje się nam do tego, że w przypadku pojawienia się problemów w jego życiu prywatnym (tutaj zerwanie ze swoją narzeczoną) zamiast się z nimi zmierzyć, ucieka w szybkie przyjemności, takie jak niezobowiązujący seks, konsumpcjonizm czy nadużywanie wszelakich substancji psychoaktywnych. Jednak mimo takiej tematyki artysta nie brzmi, jakby wolał o pomoc czy szukał zrozumienia – po prostu mówi jak jest, przez co tak proste linijki jak „I’m an addict and I can’t even hide it” wybrzmiewają mocniej niż jakiekolwiek homeryckie porównanie. [Tokyo]

Freddie Gibbs – Thuggin’

Bezkompromisowy, bezpośredni, cierpki, dosadny, nierzadko wulgarny i kontrowersyjny. Jednocześnie w tym wszystkim do bólu autentyczny i wiarygodny. Bezpardonowo wbijający kij w mrowisko, prawdziwy OG. Taki właśnie jest naczelny hip-hopowy hustler, Freddie Gibbs. Jego storytellingi sprawiają, że nasza codzienność w zestawieniu z tym, jak wygląda życie Freddiego, wydaje się być przeraźliwie nudna i bezbarwna. W końcu kto z Was nie chciałby w młodości rzucać towarem po blokach albo latać z gnatem? Mimo surowego, ulicznego przekazu nie brzmi tak kwadratowo, jak reprezentanci Step Records. Wielokrotnie popisuje się świetnym technicznie, elastycznym, żwawym flow. W przeciwieństwie do swojego kolegi po fachu pochodzącego z Detroit, kiedy przyspiesza i błyskawicznie rzuca sylabę za sylabą, zupełnie nie czuć napinki. Słychać, że wszystko nawinięte jest na totalnym luzie. W żadnym stopniu nie tryharduje, po prostu jest sobą. I to najbardziej buduje wrażenie, że wszystkie opowiadane przez niego historie wydarzyły się naprawdę i nie są podszyte grubą warstwą fantazji.

Ale to akurat wie każdy, kto wcześniej jakkolwiek obcował z jego twórczością. Pomimo wszystkich moich powyższych zachwytów i komplementowania Gibbsa, jego muzyka nie zawsze stała na takim poziomie. Miał za sobą serię mniej lub bardziej udanych mixtape’ów, którymi nie odniósł zbytniego komercyjnego sukcesu. Za punkt zwrotny w jego karierze uważam współpracę z Madlibem. Ich wspólne „dziecko”, czyli Piñata to projekt, za którego sukces w ogromnej mierze odpowiedzialny jest legendarny producent. Wygrzebane bóg wie skąd, zsamplowane pętle pochodzące z zakurzonych jazzowych i soulowych wosków, po które nikt nie sięgał od lat, okraszone przyjemnymi melodiami i partiami perkusji. Łagodne przejścia, wykorzystanie dialogów z filmów czy audycji radiowych. Madlibowa specjalność zakładu, a przy okazji klimaty, w których Freddie czuje się jak ryba w wodzie. W odróżnieniu od Madvillainy, Otis swoimi beatami nie próbuje wskakiwać na pierwszy plan. Stanowi jedynie tło dla rapera, daje mu pole do popisu i pozwala lirycznie błyszczeć, a ten wykorzystuje je w najlepszy możliwy sposób, czego świetnym przykładem jest Thuggin’. Cudowny, nieco nostalgiczny instrumental i mroczna, gangsta nawijka. Absolutnie ponadczasowy utwór, coke rap classic i jeden z moich ulubionych numerów ubiegłej dekady. [bambus]

2015

Skepta – Shutdown

No co Wy świrki? Jak mógłbym o tym zapomnieć? Przecież Shutdown to jest klasyk dla ogromnej części młodego pokolenia, niczym Gdzie się podziały tamte prywatki Gąssowskiego dla Waszych starych. Skepta tym utworem stworzył międzynarodowy trend, który do dziś odciska piętno na obecnej scenie. Na palcach jednej ręki można wskazać utwory w grime, które tak mocno wdarły się do głów słuchaczy i zostały z nimi na długo. Do tego znajduje się to na jednej z najlepszych płyt w historii fonografii brytyjskiego odłamu rapu – Grime 2015. Zebrani na jednym albumie: JME, Wiley, Skepta, P Money, Giggs, Stormzy, Bugzy Malone. Dziś jest to niewyobrażalne. Do tego ten kawałek trafił na niemniej kultową Konnichiwa. Tego już nawet nie trzeba dalej argumentować. Kultowość tego utworu jest niepodważalna. Dzięki niemu grime zaliczył szczyt swojej popularności, która sprawia wrażenie, że coraz więcej artystów spoza wysp sięga ku niemu. Kawałek, który natchnął kolejne pokolenia w stronę muzyki i sprawił, że wielu ludzi przekonało się do słuchania rapu. Rok, w którym błysnęli Drake, Kendrick Lamar czy Travis Scott to rok, w którym boom na grime opanował cały świat. Skepta odcisnął piętno w tym roku trwalsze niż cała reszta. Po prostu, ponadczasowe i kultowe. [Beudzik]

Więcej o Konnichiwa.