W drugiej części naszego redakcyjnego, maksymalnie subiektywnego zestawienia utworów na 50-lecie hip-hopu, zahaczamy o końcówkę pierwszej Złotej Ery, a drugą opisujemy w całości! Ostatnia dekada XX wieku to chyba najukochańszy okres rozwoju rapu dla wielu słuchaczy. Zadanie jest zatem niełatwe i z wieloma wyborami się, Drodzy Czytelnicy, nie zgodzicie. Niech będzie to dowód na to, jak ogromnie bogata, różnorodna i piękna jest nasza kultura. Myślę, że w tej kwestii wszyscy możemy być jednomyślni. W przyszłym tygodniu przejdziemy do niełatwych lat hip-hopu, gdy podziemie i mainstream stały się podzielone mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Nie mogę się doczekać, jakich wyborów wtedy dokonają redaktorzy!

Pierwszą część cyklu znajdziecie tutaj, a kolejne – tutaj (trzecia), tutaj (czwarta) i tutaj (piąta).

1988

EPMD – You Gots To Chill

Trzeba się wyluzować, co nie? Zwłaszcza, kiedy na mikrofonie szaleją debiutanci z Long Island. Erick i Parrish dali się trochę przyćmić najpierw przez szaleństwo związane z tym, co wychodziło na drugim wybrzeżu, a w późniejszych latach przez swoich podopiecznych ze zbudowanego wokół duetu Hit Squadu, ale w żaden sposób nie ujmuje to jakości ich własnych rzeczy.

Strictly Business z 1988, poza wymienianiem się jadowitymi wersami, to produkcja pełna samplingu precyzyjnego jak nigdy wcześniej. Nadal są to proste pętle, jednak zbudowane na bazie dużo bardziej rozbudowanych brzmieniowo próbek ze znacznie szerszym instrumentarium niż to, do czego przyzwyczaili nas nowojorscy producenci tacy jak Marley Marl czy Rick Rubin. Jednocześnie nie ma tutaj chaosu na miarę produkcji The Bomb Squadu czy wczesnego Dr. Dre. W skrócie – złoty środek. Najlepszym chyba przykładem jest właśnie You Gots To Chill prowadzone przez hipnotyczny talkbox wycięty z More Bounce to the Ounce zespołu Zapp, który już od pierwszego dźwięku podrywa kark do bujania. Zgodnie z radą gospodarzy – po prostu odpuść i posłuchaj. [Admin Ćpun SNP]

1989

Beastie Boys – Hey Ladies

Niespełna trzy lata po premierze debiutanckiego albumu Beastie Boys „Licensed to Ill” ukazał się kolejny album białych chłopaków z Nowego Jorku, zatytułowany „Paul’s Boutique”. W przeciwieństwie do przepełnionego brzmieniem automatu perkusyjnego Roland TR-808 i elektrycznych gitar poprzednika, utwory były oparte o sample z soulowych i funkowych klasyków. Krążek ten zyskał wielką popularność, często też nazywany jest hip-hopowym odpowiednikiem „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” autorstwa The Beatles. Ciekawostką jest polski akcent w kawałku „Car Thief” pod postacią sampla z utworu „Rien ne va plus”, zespołu Funk Factory z Michałem Urbaniakiem i Urszulą Dudziak w składzie. Zostawmy jednak dziś ten temat i skupmy się na singlu „Hey Ladies”. Nie jest to rockowy hymn nawołujący do walki o prawo do imprezy, a nagrany na mocno funkowym bicie hip-hopowy kawałek, w którym raperzy poruszają temat relacji damsko-męskich, głównie opowiadając o swoich łóżkowych podbojach. Robią to w typowy dla siebie prześmiewczy, ironiczny sposób. Nie zabrakło tu również ciekawych porównań, nawiązań do znanych postaci, zarówno fikcyjnych, jak i prawdziwych, a także do popularnych w latach siedemdziesiątych młodzieżowych seriali. Warto wspomnieć, że w tym samym roku podobny temat poruszył nieodżałowany Biz Markie w swoim „Just a Friend”, jednak on postanowił opowiedzieć o swoich miłosnych zawodach. [Alki Alkz]

1990

Ice Cube – The Nigga Ya Love to Hate

Wiadomo, N.W.A idą prosto z podziemia, west coast, podwaliny i tak dalej. Ale dla mnie zawsze bardziej interesujące było to, co Kostka Lodu wyczyniała solo. „The Nigga Ya Love to Hate” otwiera (tzn. pomijając inscenizowane intro) pierwsze LP Ice Cube’a i od razu mamy piękny wjazd w dyskografię tego jednego z najbardziej zasłużonych dla zachodu raperów. Tutaj należy się krótki rys historyczny – otóż rok 1990 był jednym z ostatnich (dokładnie przedostatnim), w których jakoś tam jeszcze przechodziło szalone klejenie bitów z nieskończonej liczby sampli bez konieczności czyszczenia ich. To znaczy prawo istniało, ale tak naprawdę mało kto je respektował. The Bomb Squad (nadworni producenci Public Enemy, którzy do spóły z Sir Jinxem wyprodukowali pierwszy solowy album Ice Cube’a) byli zdecydowanymi beneficjentami tego stanu rzeczy. Jednymi z najbardziej zasłużonych. To, z ilu klocków układali swoje wielopoziomowe konstrukcje, do dzisiaj zasługuje na uznanie (zaciekawionych odsyłam do whosampled.com), zwłaszcza że udało im się zbudować dzieło jednocześnie korzennie nowojorskie i rozpalone jak west coast wymaga. Raperowi wystarczyło „tylko” przekazywać zaangażowane treści jak zawsze, mieć technikę jak zawsze i oto przepis na nowy, przepiękny rozdział dla Los Angeles. [Marcin Półtorak]

1991

Black Sheep – The Choice Is Yours (Revisited)

Lata 1990 i 1991 stanowią ciekawy moment przejścia z pierwszej Złotej Ery hip-hopu do drugiej. O ile nadal ukazywało się wiele wybitnych albumów, dzisiaj uznawanych za klasyczne, tak dużo miejsca i energii poświęcano nowym tworom: New Jack Swingowi, Pop Rapowi i Hip-House’u. Nie do końca pasowało to fundamentalistom rapowym. Co gorsza, największą popularnością cieszyli się przecież Vanilla Ice i MC Hammer. W takiej atmosferze, coraz więcej atencji środowiska zdobywała supergrupa Native Tongues (pomimo romansu Jungle Brothers z wyżej wymienionym miksem hip-hopu z housem).

Dres i Lawnge byli nieco inni niż reszta kolektywu Native Tongues. Pomimo zgody co do afrocentrycznego i świadomego przekazu muzyki, ubierali się i nosili nieco inaczej niż A Tribe Called Quest czy De La Soul. Wnieśli do Native Tongues więcej nowojorskiego sznytu – jedwabne koszule, spodnie typu „slacks”, kontakty z „ulicznymi przedsiębiorcami”. Ten kontrast sprawił, że czuli się jak czarne owce kolektywu – i tak też nazwali swój duet. Pierwszy album Black Sheep – A Wolf in Sheep’s Clothing powstawał w tym samym czasie i studio, co płyty De La Soul Is Dead oraz Low End Theory. I chociaż koledzy byli bardziej doświadczeni i cenieni, naturalny talent i smykałka do tworzenia muzyki sprawiły, że Dres i Lawnge płynnie przeskoczyli z życia ulicznego do pracy kreatywnej. I dali nam najprawdopodobniej największy przebój spośród tych trzech płyt.

Ikoniczny utwór The Choice Is Yours (Revisited) był późnym dodatkiem do tracklisty albumu, wynikającym tak naprawdę z przedłużającego się procesu czyszczenia sampli. Lawnge zrobił bit z myślą o Chi-Alim, ale Dres natychmiast go przejął. Muzykę prowadzi bas Rona Cartera z utworu Impressions McCoya Tynera oraz bębny z Keep On Doin’ It The New Birth. Energiczne, pełne zakleszczających się w głowie one-linerów zwrotki Dresa mają swój epicki finał w trzeciej, rozpoczynającą się od słynnego breaku ze słowami: „Engine, engine, number nine / On the New York transit line / If my train goes off the track / Pick it up! Pick it up! Pick it up!”. Nie sposób nie wybuchnąć, nie sposób nie rapować razem z nim, nie sposób zachować spokój. The Choice Is Yours (Revisited) było jednym z największych imprezowych hitów 1991 i 1992 roku. Jeszcze w 2000 Fatboy Slim reinterpretował refren jointa Black Sheep w swoim kawałku Weapon of Choice (tym, do którego nakręcono teledysk z Christopherem Walkenem). Co prawda Dres i Lawnge nie zdołali przekuć sukcesu The Choice Is Yours (Revisited) w długą karierę, ale za sam ten singiel należy im się miejsce w hip-hopowej Galerii Sław. Niesamowity, ponadczasowy joint, po 32 latach nadal niszczący głośniki. [Adam Tkaczyk]

1992

Gang Starr – The Illest Brother

„Daily Operation” to chyba mój ulubiony album Gang Starra. W zakresie produkcji to właściwie kontynuacja stylistyki obranej przez DJ Premiera na „Step In The Arena”, lecz bardziej dopracowana. Stanowi preludium do jego późniejszych ruchów, które słuchacze zapamiętali jako klasyki – „N.Y. State Of Mind”, „MC’s Act Like They Don’t Know” czy „Livin’ Proof”. Wtedy jeszcze nie zrewolucjonizował swojego brzmienia, czego efektem było choćby „Moment Of Truth”, ale słychać, że to tutaj obrał swoją drogę. O Guru możemy powiedzieć podobnie. Jego teksty i flow są bardziej dopracowane niż na poprzednim albumie, lecz nie można mówić o rewolucji. Tym albumem duet z pewnością wzmocnił swoją pozycję na scenie. Dlaczego „The Illest Brother”? Wydawnictwo było promowane przez teledyski do „Take It Personal” i „Ex Girl to Next Girl”. Pierwszy z nich nigdy mnie nie porwał, a drugi uważam za… nudny. Z kolei „The Illest Brother” jest pokręcony i dość nieoczywisty, a ja mam słabość do takich dzieł. Guru nawija tutaj żwawiej, Premier nadał utworowi przebojowości, a na samym końcu wysamplowano występ jednego z moich ulubionych komików – Richarda Pryora. To jest naprawdę „chore”! [Modest]

1993

Naughty by Nature – Hip Hop Hooray

Odnoszę wrażenie, że słuchacze rapu nie do końca mają świadomość, jak wielką postacią był dla branży w latach 90. Treach. Pisałem o tym co nieco tutaj. Gość był wzorem techniki rapowej, autorem radiowych przebojów swojego zespołu, bardzo popularnym ghostwriterem, modelem, ikoną popkultury. Hip Hop Hooray jest obok Feel Me Flow największym hitem Naughty by Nature oraz jednym z najpopularniejszych jointów autorstwa Treacha (w tej kategorii trzeba brać pod uwagę m.in. Jump Kriss Kross, więc konkurencja jest duża). Powtarza znany np. z O.P.P. klasyczny motyw angażowania publiczności w refrenie i dorzuca do kotła bezlitośnie chwytliwą melodię i taneczny bit. Nadaje się zatem zarówno na duszny hip-hopowy koncert, jak i letnie grillowanie. Legendarny jest również nakręcony do tego utworu teledysk, wyreżyserowany przez Spike’a Lee. Pojawiają się w nim m.in. Queen Latifah (swego czasu menadżerka zespołu), Monie Love, Kris Kross, Da Youngsta’s (którzy niedługo później zdissowali Kriss Kross, a tekst napisał… Treach), 2Pac, Run–D.M.C. oraz Eazy-E. Kolejny joint, który rozbuja hip-hopową imprezę równie dobrze w 1993, jak i 30 lat później. [Adam Tkaczyk]

1994

The Notorious B.I.G. – Unbelievable

Ach, cóż to był za rok. Wtedy do gry wkroczyły prawdziwe ikony rapu – Nas, Fugees, Warren G, Coolio, M.O.P., Bone Thugs-N-Harmony, Craig Mack, Keith Murray, czy Outkast. Swój pierwszy album wydał również pochodzący z Brooklynu Christopher Wallace, znany szerzej jako The Notorious B.I.G.

„Ready To Die” to krążek, w którym brudny, uliczny rap przeplata się z lekko komercyjnym brzmieniem. Nie przeszkodziło to Biggiemu w zdobyciu sześciokrotnej platyny. I choć oczywistym byłby wybór jednego z dwóch singlowych kawałków, „Juicy”, lub „Big Poppa”, ja zdecydowałem się wybrać „Unbelievable”. Biggie jest tu w swoim żywiole, prezentuje klasyczne braggadocio, płynie na bicie aż miło. Nie obyło się też bez zaczepki, która była wymierzona w rapera Kwamé. Co więcej, według DJ-a Premiera, producenta utworu, Big leciał tu praktycznie na freestyle’u, bez wcześniej napisanego tekstu. To tylko udowadnia, że Biggie zasłużył na przydomek „Króla Nowego Jorku”. Czasem się zastanawiam, ile mógłby jeszcze nagrać klasyków, gdyby nie ta pechowa noc z 8 na 9 marca 1997 roku… [Alki Alkz]

1995

Mobb Deep – Shook Ones, Pt. II

W jednej z popularnych recenzji „The Infamous” na RateYourMusic można przeczytać: „Negowanie tego albumu, to jak negowanie tego, co Ameryka w końcówce lat 80. zrobiła gettom w swoim własnym kraju; to jak odwrócenie się od tego, jak wygląda życie wewnątrz miasta. Doskonałym dodatkiem do tego albumu jest „The Corner” Davida Simona”. I gdy słucham chłopaków z Mobb Deep, mając w głowie twórczość Simona – głównie tę serialową i jednak bardziej „The Wire” niż „The Corner” – w głowie od razu tworzą mi się gotowe teledyski z Omarem Little’em przemierzającym pełne pustych kartonów zakamarki Baltimore czy Avonem Barksdale’em siedzącym na tyłach swojego klubu i obmyślającym, jak wyrwać się glinom. Twardziele twardzielami, ale gdy płyta zmierza ku końcowi i wjeżdża w końcu legendarny wers z „Shook Ones, Pt. II” – „‘Cause ain’t no such things as halfway crooks” – to wjeżdża cała plejada wanna-bes z Namondem na czele.

Z jednej strony skojarzenie tych dwóch utworów uwiarygadnia historię „The Wire”, które i bez tego jest jednym z najwybitniejszych dzieł w historii telewizji. Z drugiej – przeraża, bo pokazuje, że los milionów ludzi, w tym – co najbardziej przejmujące – dzieci nie leżał w ich rękach, gdyż z góry byli skazani na walkę. Przemoc, narkotyki, gangi, kradzieże i wszechobecna niesprawiedliwość sprawiały, że same chęci nie mogły wystarczyć, by wyrwać się z gett. A często prostszą i szybszą drogą była ta zaczynająca się od dilowania już w najmłodszych latach.

W „Shook Ones, Pt. II” 18-letni wtedy Prodigy rapuje: „I’m only nineteen, but my mind is old / And when the things get for real, my warm heart turns cold / Another nigga deceased, another story gets told”, jego rówieśnik Havoc zastanawia się: „Sometimes I wonder, do I deserve to live? / Or am I gonna burn in Hell for all the things I did?”. Cóż to za społeczeństwo, w którym nastolatkowie zamiast edukacji i możliwości rozwoju muszą wyrzucać z siebie takie linijki?

Nie zrozumcie mnie źle – to jeden z najlepszych kawałków w historii rapu z bitem, który można wymieniać jako ten jeden najwybitniejszy. To track wciągający od pierwszego dźwięku, przeszywający zimnem, doskonale i obrazowo napisany (tu z kolei można zadać inne pytanie dotyczące wieku: którzy nastolatkowie potrafią jeszcze tak pisać?). To numer zarapowany jakby od niechcenia, bez wygibasów czy prób zwrócenia na siebie uwagi: mamy dwóch charakternych MCs, którzy zaczynają rapować i wysyłają jasny przekaz: „Siadajcie, małe kurwie, bo mamy coś do powiedzenia”. Warto zauważyć, jak wchodzi w swoja zwrotkę Havoc – wkracza jakby był o pół taktu spóźniony lub jakby jego wokal został nieco przesunięty, a zanim zdążymy to przemyśleć, jesteśmy już złapani na haczyk i podążamy za jego wersami. Wreszcie – „Shook Ones, Pt II” ma refren, który powinien znać każdy szanujący się fan rapu: wbija się w pamięć zarówno dzięki rymom, jak i legendarnym wersem z „halfway crooks”, a jednocześnie zawiera w sobie element historii. Całościowo ten numer to po prostu absolut. [Matt}

1996

OutKast – ATLiens

Media głównego nurtu podkręcają aż do tragedii wojnę wybrzeży, a tymczasem do głosu zaczyna dochodzić południe. UGK wiezie się od krawężnika do krawężnika, popijając teksańską herbatkę z syropu, Three 6 Mafia uchyla rąbka swoich chorych jazd prosto z Memphis, a o palmę pierwszeństwa w Luizjanie ścigają się No Limit i Cash Money. Najciekawszy lot prezentuje jednak scena Atlanty skupiona w zbudowanym wokół ekipy producenckiej Organized Noize kolektywie Dungeon Family.

Jesteśmy rok po debiucie Goodie Mob, który pokazał światu znaczenie „brudnego południa” i rok po pamiętnym przemówieniu na rozdaniu nagród The Source, na którym André 3000 próbował przekrzyczeć żądny beefu wschodu z zachodem tłum. W takich okolicznościach dostajemy ATLiens – mroczny i ascetyczny produkcyjnie album, brzmiący jak kompletne zaprzeczenie debiutanckiego Southernplayalisticadillacmuzik. Po wprowadzeniu w klimat przez intro dostajemy w twarz oszczędnymi klawiszami i perkusją. To tylko Two Dope Boyz pozdrawiający Ziemian. Big Boi się wiezie i pali blanta za blantem. André omija bitwy i mówi, że życie rapera wcale nie jest takie fajne, jak się wydaje. Przede wszystkim jednak obaj sprawiają wrażenie znajdujących się w oku przechodzącego wtedy przez hip-hop cyklonu. [Admin Ćpun SNP]

1997

Rakim – Guess Who’s Back

W latach 90. hip-hop był już na tyle ukorzeniony, że zdążył „dorobić się” kilku nie do końca udanych powrotów. Po długiej nieobecności na scenę próbowały wrócić m.in. Salt-N-Pepa (umiarkowany sukces „Brand New” z 1997 r.), Big Daddy Kane (chłodno przyjęty „Veteranz’ Day” z 1998 r.) czy Tone Lōc i jego dziwna współpraca muzyczna z Jimem Carreyem przy filmie „Ace Ventura”. Rakim należy do nielicznych wyjątków, w których można powiedzieć zarówno o sukcesie komercyjnym i artystycznym (choć ten drugi wydaje się nieco większy).

Powrót Rakima w kawałku „Guess Who’s Back” z 1997 r. to coś, co można porównać tylko z jednym – z Arnoldem Schwarzeneggerem i jego kultowym „I am back!” w Terminatorze 3. Obydwaj panowie zrobili sobie przerwę i obydwaj wrócili z hukiem, gotowi przypomnieć światu, dlaczego są najlepsi. „The God” wstępuje na scenę tak, jak Arnold pojawia się na ekranie z powidokami eksplozji w tle. Nie ma tu mowy o subtelności, jest za to pełna moc i przekonanie o swoich umiejętnościach. „Guess Who’s Back” to nie tylko tytuł. To statement. Tak jak Terminator, morderczo spoglądając w kamerę cedzi „I am back!”, tak Rakim daje nam jasno do zrozumienia, że nie ma zamiaru iść na emeryturę.

Czy rap i kino akcji mają ze sobą wiele wspólnego? No cóż, w tym tracku to jest niezła akcja. Gdybym miał wybrać jedną scenę, która najlepiej oddaje ten powrót, byłyby to linijki:

While I admire MIDI, with more vision than TV’s/ I find it easy catchin’ diabetes from fly sweeties/ Sit back and wait to hear a slammin’ track/ Rockin’ jams, by popular demand, I’m back.

Ikoniczne. Ale do tego już nas Ra przyzwyczaił. A co z warstwą instrumentalną? Jest więcej niż dobrze. Clark Kent, jak na Supermana przystało, zapewnia solidne, dynamiczne brzmienie dzięki zdolnościom nieziemskiego słuchu i totalnej odporności na monotonię. Ach, gdzie można kupić trochę Kryptonitu? A całkiem poważnie, to ostro atakujące klawisze robią tutaj całą robotą. Jak usłyszysz ten bit, to już nie zapomnisz. Z drugiej strony, sama produkcja idealnie pokazuje znaki czasów i przemiany w hip-hopowym brzmieniu. „Guess Who’s Back” to już nie boom-bap, ale nadal brudny Nowy Jork lat dziewięćdziesiątych. Cóż, posłuchajcie kawałka (a najlepiej całej płyty!) i sami oceńcie. #RakimIsBack #TerminatorRapu [Gap1]