Eksplozja wrażeń i trzymanie równowagi.
Sobotę i niedzielę na OFF-ie spędziłem inaczej niż piątek. Postawiłem na pierwszym miejscu doświadczenie koncertowe i z góry sobie określiłem, na które z występów pójdę. W związku z tym, że pozakoncertowo nie było szczególnych zwrotów fabularnych, w tej część relacji skupię się przede wszystkim na gigach. Oczywiście będzie również znacznie więcej udanych zdjęć. Nie są one na licencji i możecie z nich korzystać, jak tylko chcecie, ale zostawcie o mnie wzmiankę, jeśli już. Przed przeczytaniem tego tekstu rzecz jasna zalecam zapoznanie się z częścią pierwszą.
Po poprzednim dniu czułem tak wielką potrzebę znalezienia się pod sceną, że na koncercie Sojuzu pojawiłem się z półgodzinnym zapasem. Najnowsza płyta tych mieszkających obecnie w Warszawie Białorusinów sprawiła, że był to jeden z moich najbardziej wyczekiwanych występów na całym festiwalu. Oferowany przez Sojuz miks psychodelii, brazylijskich rytmów i jazzu doskonale odnajduje się wśród moich core’owych estetyk muzycznych. Tego się spodziewałem i niczego innego nie dostałem. Sojuz na żywo w 2023 roku to eleganckie melodie, czyste brzmienia i giętkie rytmy, do których można się pobujać szybko lub wolno. Jedyne, czego bym sobie życzył, to poszerzenie składu o jeden czy dwa dodatkowe instrumenty, ale to drobiazg, bo i bez tego był to dla mnie jeden z najlepszych koncertów festiwalu. Ostatnia wymagająca odnotowania rzecz: w Sojuzie obowiązuje „hair code”. Nie tylko dwóch panów z zespołu, ale i zewnętrzny perkusista mogą się pochwalić podobnym, charakterystycznym fryzem. Stałem w pierwszym rzędzie i był to wczesny koncert, więc wyszły mi aż cztery zdjęcia. Łapcie.
Zaraz potem udałem się na koncert Belmondawg i EXPO 2000. Było dla mnie jasne, że nie mogłem go pominąć; mimo wszystko szedłem na niego z pewną dozą sceptycyzmu. Nie miałem jeszcze okazji zapoznać się ze „zrehabilitowanym” Tytusem Szylukiem, więc niespecjalnie liczyłem na pokaz profesjonalizmu. Tymczasem to określenie świetnie pasuje do jego występu na minionym OFF-ie. Młody G był na scenie pewny siebie, kompetentny i przekonujący. Wsparcie w postaci linii wokalnej w podkładzie nie musiało go przesadnie wyręczać, a wkład niezłego hypemana był komplementarny wobec całości. Sprawdził się również EXPO, którego didżejka odpowiadała za nienaganne przejścia między największymi przebojami Belmondziaka. I choć wyrwać się z oków konwencji „greatest hits” jest niezwykle trudno, Szyluk na swoim koncercie w jednej chwili potwierdził, że awangardowa energia wciąż go nie opuszcza. Chodzi tu oczywiście o moment po piosence „Gnocchi”, gdy wydał widowni polecenie: „zróbcie hałas dla tych pysznych kopytek”. To kolejne pochodzące od niego nowe zdanie w języku polskim, którego potrzebowaliśmy, ale o tym nie wiedzieliśmy.
Po bloku przerwy wybrałem się na koncert NNAMDÏ-ego. Opierając szacunki frekwencji na jego koncercie na danych z oficjalnej aplikacji OFF-a, gołym okiem widać, że Amerykanin przegrał w konkurencji z bladym synthpopem Nation of Language. Raczej mnie to nie dziwi, bo twórczość tego wszechstronnego artysty jest de facto przeznaczona dla niszy muzycznych nerdów, których pole specjalizacji definiują zagadnienia estetyki, kompozytorstwa, poptymizmu czy postmodernizmu. Całościowo wpisuję się w ten profil, więc przez godzinę miałem doskonałą zabawę, próbując rozpoznać jak najwięcej składników muzycznego bigosu, który Nnamdi Ogbonnaya gotuje. Czego tu nie było? Gdy gość odstawiał gitarę, można było usłyszeć lekkie, energetyczne rapsy, progresywne ballady r&b i ambitne barokowe zaśpiewy. Gdy zaś gitarę podejmował, muzyka ewoluowała w stronę math rocka, pop punku czy nawet alternatywnego metalu. Częste i wyjątkowo płynne przejścia między tymi z pozoru gryzącymi się stylami mi zaimponowały: wystawiły pozytywne świadectwo nie tylko koncepcyjnemu zamysłowi NNAMDÏ-ego, ale i talentowi wykonawczemu jego zespołu. Koncert zakończył się parę minut wcześniej, niż zapowiadano, więc liczyłem na bis. Zamiast tego wyszła jedna osoba z ekipy z pudłem pełnym płyt i kaset artysty do rozdania. Nie dałem rady się do tego pudła dorwać, ale na samym początku rozdawnictwa usłyszałem gruchot przedmiotu upadającego na podłogę. Zanurkowałem w las nóg i wyłowiłem z niego nieuszkodzoną kasetę z najnowszym albumem multiinstrumentalisty o tytule Please Have a Seat.
Następnie wybrałem się na występ k-rapowego składu Balming Tiger. Na moje niewyspecjalizowane w tej dziedzinie ucho hip-hopowe ramy gatunkowe to jedyne, co odróżnia ich muzykę od klasycznie definiowanego k-popu. Absolutnie nie jest to dla mnie wadą, ponieważ uważam, że od kilku lat Korea Południowa regularnie dostarcza mocnych argumentów za wyższością tamtejszej metody tworzenia popowych piosenek nad tą używaną w zachodnim kręgu kulturowym. Balming Tiger mają akurat to, co trzeba, a więc między innymi przebojowość i konkretność. Mimo odsłuchania ich kilku kawałków przed festiwalem zupełnie nie byłem przygotowany na tak agresywny i głośny koncert. Koreańczycy nie dawali publiczności ani chwili wytchnienia i przeskakiwali od jednego mocnego numeru do drugiego. Nie spodziewałem się, że to doświadczenie będzie porównywalnie intensywne do doświadczenia Homixide Gang z dnia poprzedniego. Gdyby nie był to mój drugi dynamiczny gig z kolei, to raczej bym wytrzymał całość, ale tym razem wymiękłem i w połowie poszedłem odpocząć.
Po półgodzinnej przerwie wylądowałem pod sceną główną na występie Spiritualized. Już przedtem miałem pewność, że muzyka zespołu Jasona Pierce’a na żywo stanowi oddzielny byt od wersji, której możemy posłuchać na płytach. Nie miałem jednak zielonego pojęcia, co to oznacza w praktyce. Ale skoro już się dowiedziałem, to teraz wam powiem. Utwory w repertuarze Orkiestry Elektrycznej „Spiritualized” można podzielić z grubsza na dwie kategorie. Pierwszą z nich stanowią „motoriki”, czyli rockowe kompozycje mknące jednostajnym tempem w charakterystycznym niemieckim rytmie. Drugą z nich są „gospele”, czyli powolne, majestatyczne formy o uduchowionym charakterze. Obie kategorie łączy więcej cech, niż dzieli. Wszystkie te piosenki (a może pieśni?) są długie, epickie, transowe, jamowe i skrzętnie kumulujące napięcie aż do finalnego rozładowania. Co chyba jednak najbardziej znaczące: są one zrealizowaną fantazją starego bluesmana. Styrany życiem Jason Pierce siedzi sobie na ganku, plumka na strunach swojej gitary, prosi Pana o błogosławieństwo, a dookoła niego nie pole uprawne, tylko orszak instrumentalistów i jakoby anielski chór.
Nim nastroje zdążyły opaść, wybrałem się pod scenę eksperymentalną na Jockstrap. Byłem w doskonałym humorze i nie wierzyłem, że angielski duet może go zepsuć. Nie mogłem się mylić. Georgia Ellery i Taylor Skye na żywo w gruncie rzeczy potwierdzili to, co wcześniej sądziłem o ich muzyce w wersji studyjnej. Ich twórczość wykazuje w pełni autorski charakter, fascynuje zgrabnym łączeniem organicznych i syntetycznych brzmień oraz przede wszystkim wciąga na czysto emocjonalnym poziomie. Tak więc na koncercie dało radę potańczyć, pokminić i poczuć, za to nie dało rady się ponudzić. Jest paru wykonawców występujących na tegorocznym OFF-ie, których znam i słucham od dłuższego czasu, a i tak ich melodie nie wwierciły mi się tak mocno w głowę jak te dość niedawno poznanego przeze mnie Jockstrap. Co mnie jeszcze urzekło, to zachowanie sceniczne wokalistki. Ellery podczas występu była bardzo ekspresyjna i jasno dawała znać, że muzyka jest dla niej źródłem szczęścia. Tym samym zburzyła barierę między twórczynią a odbiorcą i sprawiła, że przez cały koncert czułem się komfortowo jak na żadnym innym tego festiwalu.
Mam w planach sformułowanie własnej teorii o wpływie wypoczęcia na odbiór festiwalowych występów, ale potrzebuję jeszcze więcej doświadczenia. Na Slowdive wybrałem się od razu po Jockstrap i byłem rzecz jasna wyczerpany. Nie potrafię stwierdzić, w jakim stopniu odpowiada to za fakt, że koncert angielskiej grupy shoegaze’owej mnie nie zachwycił. Prawie cały spędziłem, siedząc z boku na chodniku i odpoczywając, zamiast w pierwszym czy drugim rzędzie pod sceną. Przemawiająca w imieniu zespołu Rachel Goswell urzekła mnie ciepłymi zwrotami do widowni, w których między innymi cieszyła się z tego, że wbrew prognozom w trakcie występu pogoda dopisywała. Czułem w samym tym więcej magii niż w materii czysto muzycznej i ciężko mi o to winić samych artystów. Myślę, że Slowdive po dawnym okresie świetności straciło pewien błysk i raczej już go nie odzyska. Było okej i tylko okej. Po koncercie pokręciłem się jeszcze trochę i zawinąłem do hostelu spać. To był bardzo udany dzień.
Po drodze chciałem jeszcze zrobić zdjęcie Spider-Perkusiście, ale zupełnie nie byłem świadom, że wyjdzie z tego jedna z moich ulubionych fotografii tego wyjazdu. Odblokowano osiągnięcie „bohater drugiego planu”!
W niedzielę poszedłem zobaczyć Ugory o szesnastej. Uważam ten zespół za jeden z niewielu reprezentantów niezalu z estetycznych terytoriów martwego już fanpejdża i wydawnictwa Trzy szóstki, do którego po latach wciąż żywiłem ciepłe uczucia. Idąc na ten koncert, chciałem nie tylko zaspokoić zapotrzebowanie na dobrą sztukę, ale i lepiej określić sobie moje podejście do takiej muzyki. Te trzydzieści minut mogę określić jako szczęśliwe symboliczne pożegnanie z nią. Na moim jedynym koncercie tego festiwalu spod znaku metalu, a właściwie nawet samej ciężkiej muzyki gitarowej, wykonawcy dali się porwać szaleństwu. W szczególności wokalista, który latał między sceną a publicznością oraz robiąc dziwaczne miny, darł się do mikrofonu przy samych uszach słuchaczy. W całej intensywności było to dla mnie doświadczenie całkiem… urokliwe. No właśnie – zdecydowanie mi się podobało, ale duchem stałem nieco z boku. To muzyka, którą sobie cenię, ale nie potrafi ona wywołać we mnie wyższych emocji. Poczułem po tym koncercie satysfakcję, że poukładałem sobie w głowie myśli o zespole, który odegrał niemałą rolę w formowaniu się mojej melomańskiej tożsamości.
W moim grafiku na ostatni dzień OFF-a była spora wyrwa w środku dnia i po Ugorach spędziłem parę godzin w barze Śmigło ze znajomymi. W niedzielę osiągnąłem pewną zdrową równowagę. Choć nie byłem prawie non-stop na koncertach jak w sobotę, zawsze robiłem to, czego w danym momencie najbardziej chciałem, a mniej więcej między siedemnastą a dwudziestą najbardziej chciałem gadać z ludźmi przy piwie i fajach.
Do „gry” wróciłem za sprawą Lanceya Foux. Długotrwałe odpoczywanie bardzo dobrze przygotowało mnie na tak żywiołowy występ. Nie potrafię rzetelnie stwierdzić, czy Lancey spisał się lepiej niż Homixide Gang lub Balming Tiger, ale dzięki temu bawiłem się pod jego sceną najlepiej i wytrzymałem cały występ. Nie dość, że jego materiał z nowej płyty Life In Hell od strony brzmieniowej doskonale wypadł na żywo, to jeszcze sam raper był w wyśmienitej formie. Lancey najwyraźniej też był wypoczęty, bo bardzo rzadko odpuszczał linijki, mimo że bywały one naprawdę szybkie i gęste. Pod względem samej techniki rapowej był to prawdopodobnie mój ulubiony koncert festiwalu. Byłem w jego trakcie całkowicie pochłonięty i cieszę się, że nie ominęło mnie pełnowymiarowe doświadczenie agresywnego, nowofalowego hip-hopu na OFF-ie.
Od razu potem wybrałem się pod scenę główną na Confidence Man. Patrząc po reakcjach offowiczów, wielu się nie spodziewało, że australijska grupa ma coś ciekawego do zaoferowania, a ostatecznie bardzo pozytywnie się zaskoczyło. A nie mówiłem? Koncert ekspertów od pop-house’u był dla mnie szczególnie ważny, bo ich kawałki znałem lepiej niż wszystkich pozostałych wykonawców tegorocznego OFF-a. Może i nie mam umysłu ścisłego, ale mnie też się podobają piosenki, które już raz (czy dziesięć razy) słyszałem. Tak więc przez całą godzinę dokładnie wiedziałem, jak tańczyć i co śpiewać do muzyki na żywo, którą uwielbiam. To unikatowa okazja, którą trudno należycie docenić w słowach. I może rzeczywiście byłby to jeden z moich ulubionych występów festiwalu, gdyby nie dwie rzeczy. Po pierwsze – instrumentalne utwory, które grano, gdy twarze zespołu, Janet Planet i Sugar Bones, się przebierali, wypadły tandetnie. Po drugie – ci wokaliści-tancerze nie wyglądali, jakby się dobrze bawili. Mogło być wybitnie, lecz było tylko dobrze. Wciąż, dobre nie jest złe.
Wytańczyłem się na dwóch mocnych koncertach z rzędu i gdy ten drugi już minął, jeszcze długo nie mogłem się podnieść. Nieco odpocząłem, a następnie wybrałem się na wyczekiwanych przeze mnie Pandę Beara i Sonic Booma. Od czasu mojego odsłuchu ich wspólnej płyty minęło trochę czasu i zdążyłem zapomnieć, jak ona brzmi. Efekt niespodzianki nie zadziałał na moją korzyść, bo choć było sporo ciekawych momentów, często się irytowałem. Długawe wokalizy obu panów (a w szczególności Pandy) brzmiały dla mnie jak odmiana jodłowania, dla której nie znajduję obrony. Po jakimś kwadransie ulotniłem się do strefy gastro, gdzie spotkałem dwie koleżanki, z którymi spędziłem resztę bloku godzinowego.
Wykonawcy, którzy średnio mi podchodzą na nagraniach, często potrafią pozytywnie zaskoczyć na żywo. Myślę, że zdarza się to częściej niż przypadki, w których wykonawcy, których płyty lubię, na żywo mnie zawodzą. Dlatego wybrałem się na występ King Krule, którego muzyka, mówiąc delikatnie, mnie nie rusza. Mimo życzeniowego myślenia moje podejście do niej się nie zmieniło. Nadal ta muzyka była na mój gust zbyt ciemna, sucha i zamulająca. Większość koncertu spędziłem na leżaku w strefie medialnej w towarzystwie Piotrka. Nawet przedwcześnie sobie nie poszedłem, bo byłem zmęczony i nie miałem lepszej alternatywy. Poza tym twórczość King Krule mi nie dokucza. Ona po prostu mnie nie interesuje.
Po występie headlinera zastanawiałem się, co jeszcze mogę porobić. Chwilę pobłąkałem się po terenie festiwalu, aż w końcu zatrzymałem się na zamykającym festiwal Mind Enterprises. Mam tu mieszane uczucia w kierunku pozytywnych. Od strony konceptualnej w ogóle mi nie zaimponował. To takie z angielska „cheap thrills” (co na polski niedokładnie tłumaczyłoby się jako „tanią sensację”), czyli chłop ubrany w ortaliony gra muzyczkę typu lata osiemdziesiąte, italo disco-house i generalnie przywłaszcza sobie kicz w wypolerowanej wersji. Z drugiej strony nie mogę zaprzeczyć, że tuptanie do tego przychodziło mi z wielką lekkością i szybko dało się dojść do wniosku, że nie należy dochodzić do zbyt wielu wniosków. Pobyłem na tym secie z pół godziny i poprawiłem sobie humor na koniec oficjalnego wydarzenia.
Przed wyjściem przeczesałem jeszcze teren festiwalu w poszukiwaniu znajomych mordek. Nie znalazłem ich, więc moja ostatnia nadzieja była w barze Śmigło. Tam na szczęście znalazłem ekipę przyjaciół i znajomych, z którymi spotkałem się wcześniej tego dnia w tym samym miejscu. Rozmawialiśmy do około czwartej, powoli się kurcząc jako grupa, a naszym ostatnim wspólnym zajęciem w barze było wzajemne dorzynanie się jak najgorszymi i jak najdłuższymi dowcipami. Większość pieszej drogi do centrum Katowic przemierzyłem z Szymkiem i Pawłem. Na sam dworzec główny dotarłem z samym Pawłem, który miał ranny pociąg do Mikołowa, a ostatnim tematem naszej bez wątpienia trzepniętej rozmowy było fabularne narzędzie zagadki w filmach. Po postoju na dworcu udałem się na piechotę pod Spodek, gdzie parę minut przed szóstą odebrał mnie blablacar do Warszawy. Niemal natychmiast zasnąłem, a obudziłem się już koło dworca Warszawa Zachodnia. Pojechałem autobusem do mieszkania, rozładowałem bagaż i padłem na łóżko jak kamień. Zasnąłem.
Tegoroczny OFF, tak samo jak poprzedni, mój pierwszy, mnie nie zawiódł. Mogę teraz stwierdzić, że znalazłem sobie „swój” festiwal i że nie odczuwam potrzeby jeżdżenia na inne. Na inne mogę się wybierać z doskoku, jeśli będą miały dobrą ofertę programową. Na OFF-a mam już ochotę jeździć co roku. To wydarzenie, na którym występuje mnóstwo świetnych artystów, którzy nie są ani za mało, ani za bardzo znani, żeby się nimi przejmować. Byłem w tym roku na akredytacji dziennikarskiej i wiążące się z nią korzyści polepszyło moje doświadczenie festiwalowe. W 2024 roku postaram się o foto-passa, ponieważ pragnę robić jeszcze lepsze zdjęcia i rozwijać się w kierunku fotografii.
Po wstaniu przeszedłem się po mieszkaniu. Wciąż się przebudzając, zauważyłem coś pod drzwiami wejściowymi. Schyliłem się i zauważyłem leżący w progu kabel do powerbanka.