Ugniatanie ziemi i społeczne ćwiczenie polowe

Organizacyjnie osiągnąłem szczyt moich możliwości. Spakowałem się w czwartek wieczorem zamiast w piątek rano. Do tego wstałem coś koło 8:30, a nie o jakiejś 9:53 – a odjazd blablacarem był o 11:00. Gdy już spotkałem się z kierowcą w umówionym miejscu i pakowałem do bagażnika jego auta, doznałem przykrego olśnienia. Wziąłem ze sobą jedynie powerbanka, bez kabla. Jak to się stało? Przecież ledwo co przed wyjściem przełożyłem go do kieszeni. Zostało mi jeszcze wiele organizacyjnych szczytów do zdobycia.

Wyobraźcie sobie, jak się czułem, gdy się okazało, że troje pozostałych uczestników wycieczki to użytkownicy iPhone’ów. Jak w tej sytuacji, gdy użytkownik iPhone’a pyta resztę towarzystwa na domówce, czy mają kabel do iPhone’a. Na szczęście u kierowcy Konrada, który też jechał na OFF-a, znalazła się normalna końcówka. Napisałem w tej kwestii na redakcyjnym kanale discordowym Braku Kultury. Odpisał mi tam niejaki raczman, którego kojarzyłem tylko z awatara z jakimś czarnym kolesiem na barwnym tle. Znam może z połowę redaktorów portalu, dla którego piszę, a z nich co najwyżej połowę rozpoznałbym z twarzy. Ciężki orzech do zgryzienia dla wzrokowca, który zapomina imiona tuż po ich wypowiedzeniu na głos, a same twarze zapamiętuje na lata.

Po dotarciu do Katowic musiałem wykonać kilka zadań. Uznałem, że pierwszym z nich będzie zdobycie posiłku przed festiwalem. Zarówno w dniach festiwalu, jak i w dniach, gdy piszę te słowa, pieniądz mnie ciśnie, więc nie chciałem sobie pozwalać na żywienie się po stawkach foodtruckowych. Temat rozwiązał słynny wegebar Złoty Osioł, który stał się kluczowym elementem mojej strategii przetrwania na wyjeździe. Moim kolejnym celem było zakwaterowanie się w hostelu. Ten był dość obskurny i nienowoczesny, ale takie prawo hoteli bez “S”. Zamek do mojego pokoju ledwo trzymał się w drzwiach – ale przynajmniej miałem lokum tylko dla siebie.

Z hostelu udałem się do lokalu, w którym umówiłem się z raczmanem, gdzie można było zjeść między innymi żurek, pyzy czy schabowego. Czekała tam też reszta katowicko-festiwalowej kadry Braku Kultury, którą pierwszy raz ujrzałem na żywo. Spotkanie było miłe i z pewnością nie nudne, bo przez cały czas próbowałem sobie ułożyć w głowie kto jest kto. Po posiłku zaś ruszyliśmy w pieszą, ale wcale nie długą drogę na festiwal. Do Doliny Trzech Stawów dotarliśmy kwadrans przed osiemnastą. Prędko się rozdzieliliśmy, a ja poszedłem do strefy medialnej, zwanej także “Strefą Snob” (please say sike). Tam zrobiłem Paulinie, Piotrkowi i Rafałowi pierwsze zdjęcie świeżo odkurzoną analogową lustrzanką mojego taty, którą zabrałem na festiwal do pierwszych testów.

Fotografia analogowa to moja największa zajawka z ostatnich dwóch lat. Wciąż się uczę i nie uważam się za kogoś, kto się na niej zna. Podczas festiwalu wykonywałem zdjęcia canonem EOS 50. Był w nim już film o wartości ISO 100 i wykorzystałem go do końca. Po wypstrykaniu tej rolki przerzuciłem się na bardziej adekwatny film, o wyższej światłoczułości. To oznacza, że niewiele wieczornych i nocnych zdjęć z pierwszego dnia festa mi wyszło. Posiłkuję się oficjalnymi fotografiami podesłanymi mi przez OFF Festival. Moje foty oczywiście nie są na licencji i możecie z nich korzystać, jak tylko chcecie, ale zostawcie wzmiankę o mnie, jeśli już.

Chwilę potem poczułem potrzebę wybrania się na JAKIŚ koncert, więc poszedłem na koncert Wojtka Mazolewskiego z zespołem. Natychmiastowo poniosłem konsekwencje takiego myślenia, ponieważ w ciągu niecałych dziesięciu minut stwierdziłem, że to muzyka nie dla mnie. Nie pamiętałem, jak brzmiała z okresu odsłuchowych przygotowań do festiwalu, więc nie byłem mentalnie przygotowany na uśmiechniętego, new age’owego bluesa. Mazolewski między piosenkami powiedział coś o znajdowaniu pokoju we wszechświecie, co wraz z resztą wykonawców próbują robić za pomocą dźwięków, więc wiecie, o co chodzi. Po powrocie z festiwalu pokazywałem mojemu tacie zdjęcia i gdy zatrzymaliśmy się na tym występie, zażartowałem, że gościu w takim nakryciu głowy nie może grać dobrej muzy, tak jak goście w duragach nie mogą grać złej.

Fragment złego zdjęcia występu Wojtka Mazolewskiego z zespołem. Nie chciałem wam go pokazywać, ale po tym zgryźliwym tekście o kapeluszu nie miałem innego wyboru.

Spod rossmannowej sceny wyrwała mnie Ada, która napisała do mnie priva na Twitterze, że jest już na miejscu. Nigdy się wcześniej na żywo nie widzieliśmy, więc poszliśmy na browar. Z powodów finansowych zeszłoroczny klasyk, czyli tenczynkowa marakuja, to było moje pierwsze i ostatnie piwo festiwalu. Skoro to była nasza pierwsza rozmowa, pomówiliśmy o mnóstwie rzeczy, małych i dużych. Wymieniliśmy poglądy muzyczne, identyfikowaliśmy znajomych z apki, ponarzekaliśmy na codzienne i niecodzienne problemy. 

Wybraliśmy się potem na koncert Dréyi Mac, czyli wykonawczyni, której początkowo za bardzo nie brałem pod uwagę. Pamiętam, że w zeszłym roku nie ubawiłem się na Ghettsie, czyli innym brytyjskim raperze, o którym niewiele słychać poza Wyspami. Tym razem było inaczej, a ja pozytywnie się zaskoczyłem. Mac, która reprezentuje hiphopowe centrum – nie jest ani w awangardzie, ani w nurcie retro-organik – brzmi świeżo i zupełnie wiarygodnie rapuje na trapowych bitach. Czasem zdarzało się, że ścieżka wokalna podkładu musiała za nią nadrabiać, ale to lepsze niż sytuacja, w której nawijaczka traci rytm. Dréya w przeszłości zajmowała się głównie tańcem, więc udane popisy jej oraz innych tancerek nadawały koncertowi indywidualny charakter. Na początku koncertu dołączyli do nas bambus i trggrd z redakcji Braku Kultury. Zanim zaoferowałem im dżojnta (oczywiście składającego się w pełni z CBD), dla spokoju sumienia spytałem ich o wiek.

Fot. Zuza Sosnowska

Podoba mi się organizacja bloków muzycznych na OFF-ie. Wszystkie koncerty poza ostatnimi danego dnia trwają godzinę, a pomiędzy nimi zawsze jest pięć minut przerwy. Po Dréyi Mac nie było czasu do stracenia i we czwórkę wybraliśmy się zobaczyć człowieka legendę: Pushę T. Amerykański raper wyprzedził samych organizatorów z komunikatem, że przesuwa występ o dwie godziny wcześniej. Wokół latały ploty, że to dlatego, że musiał złapać szybko samolot na kolejny gig. Dało się to odczuć podczas występu. Nie da się ukryć, że wielu zachodnich muzyków traktuje Polskę jako lokalizację niższej kategorii, gdzie zaciera się granica między wykonywaniem muzyki a wykonywaniem zadania. To był właśnie koncert tego typu. Choć też nie zrozumcie mnie źle – nie był słaby. Koncert Pushy T stoi przede wszystkim materiałem Pushy T. Nie mogę tupać nóżką na te piosenki, będę tupał nóżką do nich. To był porządny koncert, ale po prostu nie dawał okazji do zachwytów.

Jesteśmy coraz bliżej dobrych zdjęć. To jest, powiedziałbym, akceptowalne.

Chłopaki gdzieś się po drodze ulotnili, a ja przekonałem Adę, żeby poszła ze mną na Melody’s Echo Chamber. Był to dla mnie jeden z najbardziej wyczekiwanych koncertów festiwalu, ale nie do końca przebiegł tak, jak bym sobie życzył. Nie mówię tu o samym występie, ten mi się zdecydowanie podobał! Oblicze Melody z zespołem na żywo jest inne niż na nagraniu, bardziej rasowe i gatunkowe. Czułem, że to bardziej koncert muzyki rockowej, a nie – według moich oczekiwań – psychodelicznej. Problem był jednak taki, że oboje po dwóch energetyzujących koncertach byliśmy już wycieńczeni. Dokonała się więc pewna wymiana uprzejmości, która polegała na tym, że Ada udawała, że chce oglądać ten koncert, a ja jeszcze przed połową powiedziałem jej, że nie musimy się męczyć, i zaproponowałem, żebyśmy poszli odpocząć przy piwku. Muzyka dobra, granie dobre, ale byłem już w tym czasie przeciążony i w nastroju raczej na chillout room.

Melody’s Echo Chamber w cieniach.

Na następny koncert, Homixide Gang,  dotarliśmy akurat wtedy, gdy Kuba, mój przyjaciel, i Szymek, mój kolega, wyszli z pogo. Wierzę, że potrafią rozkręcić lepsze niż te wszystkie kidosy, które ustawiają się w kółka na każdym kawałku, a potem je rozwalają, zanim piosenka osiągnie moment kulminacyjny. Uhahane mordki Kuby i Szymka były dla mnie hajlajtem tego skądinąd świetnego koncertu. Czułem, że limit doznań na ten dzień już za mną. Nie mogę powiedzieć, że było mi niemiło. Obecny tam klimat mnie urzekł, ale nie miałem jak wyciągnąć z tych hiperaktywnych i powtarzalnych kawałków maksymalnej możliwej przyjemności. Jeszcze przed końcem koncertu cała ekipa ludzi wokół mnie się rozbiła i poszła w różne strony.

Beno z Homixide Gang.
Szymek z lewej i Kuba z prawej. Powiedzcie mi – czy to nie jest piękne?

Na minutkę zahaczyłem jeszcze o koncert jazzowego Kokoroko, ale to mnie tylko utwierdziło w przekonaniu, że czas zawijać na autobus do hostelu. Nawet gdyby muzyka mi się podobała, nie wytrzymałbym za długo. Teren wydarzenia opuściłem z uczuciem pewnego niedosytu i żalu. Skąd się wzięło?  Może to fakt, że wstałem dość wcześnie i długo podróżowałem? Może to przeziębienie, które złapałem w poniedziałek i którego końcówkę wysmarkiwałem przez cały festiwal? Najbliższe prawdy jest jednak wytłumaczenie, że spędziłem ten dzień w innym trybie niż dotychczas mi znany i lubiany. Mój neuroatypowy łeb potrzebuje ciągłego dostarczania intensywnej treści. Tymczasem pierwszego dnia festiwalu pominąłem chcąc nie chcąc wiele koncertów, a te, na których już byłem, obserwowałem z daleka zamiast spod sceny. Odrobiłem lekcje z tego doświadczenia i następny, fantastyczny dzień prawie cały przebiegł mi pod ostrzałem decybeli. Ale o tym już w nieco innej części drugiej, która będzie zawierała więcej esencji w tekście i lepszych zdjęć.

Edit 10.09.2023: część druga dostępna jest tutaj.