Dochodzimy do połowy naszego zestawienia na 50-lecie hip-hopu, który na początku tej części naszego zestawienia wyglądał jak krajobraz po bitwie. Nowy Jork i Los Angeles dopiero co straciły swoje największe rapowe legendy, coraz bardziej można było odczuć chciwą rękę majorsów kładącą się na należne artystom pieniądze. Mogło się wydawać, że zabraknie gwiazd, które będą w stanie godnie reprezentować to, z czym hip-hop był kojarzony do tej pory. Kolejne lata jednak pokazały, że kultura, której jubileusz obchodzimy, poradziła sobie z tym wizerunkowym i tożsamościowym kryzysem jak mało kto i doskonale słychać to w dziesięciu wyselekcjonowanych przez nas kawałkach. Zapraszamy do kontynuacji naszego świętowania!

Pierwszą część cyklu znajdziecie tutaj, drugą tutaj. Po ostatnie dwie części zapraszamy tutaj i tutaj.

1998

DMX – Get At Me Dog

W 1997 roku definitywnie zakończyła się druga Złota Era w historii hip-hopu oraz pogłębiał podział na mainstream (reprezentowany przez nieszczęsne „błyszczące” garnitury) oraz podziemie. Rok później, w całym tym chaosie, opłakiwaniu utraty dwóch do dzisiaj nieodżałowanych talentów oraz poszukiwaniu nowych idoli i gwiazd, objawił się energiczny, groźny, magnetyczny Mistrz Ludu: Dark Man X.

Get At Me Dog było pierwszym singlem promującym debiutancki album DMX-a: It’s Dark And Hell Is Hot. Uliczny, wręcz wyjęty z rynsztoków Nowego Jorku bit Dame’a Grease’a stanowił fundament dla pełnych agresji i werbalnej przemocy zwrotek. Zwrotek, które idealnie oddają jedną ze stron tego MC: niebezpiecznego, nieprzewidywalnego demona, gotowego zrobić najgorsze, niewyobrażalne krzywdy swoim wrogom, unicestwiającego wszystko na swojej drodze. Tak zwrócił na siebie uwagę, by później przemienić ją niemal w kult, gdy na albumach pokazywał swoje oddanie religii, bliskim, ludziom pokrzywdzonym przez życie oraz opisując swoje przerażające dzieciństwo. Nie było w 1998 roku większego rapera na świecie (pomimo godnego rywala w postaci Jaya-Z z jego pierwszym wielkim hitem Hard Knock Life) – DMX wydał dwa albumy w ciągu tych 12 miesięcy i obydwa osiągnęły status platynowych. Ale póki co: warczał, szczekał, groził, krzyczał, rapował, a ziemia pod nim się trzęsła. Teledysk dopełnia obrazu – czarno-biały zapis wykonania Get At Me Dog z legendarnego nowojorskiego The Tunnel (znanego jako „najniebezpieczniejszy klub świata”). Chaotyczny, energiczny, nieco przerażający, hipnotyzujący, niedający się wyłączyć. Tak jak sam DMX – unikatowa, wręcz zjawiskowa postać. Świat rapu zmienił się w dniu premiery Get At Me Dog na zawsze. [Adam Tkaczyk]

1999

Pharoahe Monch – Simon Says

Simon says, get the f*ck up!

W sierpniu 1999 roku Monch wydaje singiel, który ma promować jego debiutancką solową płytę. Simon Says już na zawsze pozostało jego najbardziej rozpoznawalnym utworem. Pomimo faktu, że raper ten nigdy nie wyszedł poza skalę szeroko pojętego undergroundu, kawałek wywołał niemałe zamieszanie – znalazł się na notowaniach Billboardu, a w 2000 roku pojawił się w ścieżce dźwiękowej do filmu Aniołki Charliego

Egzemplifikacja hip-hopowego bangera. Utwór, przy którym nie da się usiedzieć i wobec którego trudno jest przejść obojętnie. Jeden z najsłynniejszych bitów w historii, uzależniający i agresywny. Monch do produkcji wykorzystał legendarny sampel z filmu Godzilla. Fenomenalnemu instrumentalowi towarzyszą wpadające w ucho, łatwe do zapamiętania, a jednocześnie gęste i ukazujące skalę talentu artysty wersy. 

Sukces solowego debiutu Moncha na scenie nie był jednak oczywisty, a głównym problemem stał się właśnie sampel. Kontrowersje związane z brakiem praw autorskich, a także niekonsekwentne i leniwe działanie wytwórni Rawkus Records spowodowało, że album Internal Affairs został wycofany ze sprzedaży. [vitek]

2000

Deltron 3030 – 3030

Klasyka science-fiction obejmuje niezliczone dzieła literackie, których autorami byli tak wielcy pisarze jak Isaac Asimov, Phillp K. Dick czy Arthur C. Clarke. Na wielkim i małym ekranie od lat mogliśmy oglądać kultowe Star Wars George’a Lucasa czy lubiany na całym świecie Star Trek. Nie wyobrażam sobie jednak tworzenia kanonu science-fiction bez muzyki, a jedną z pozycji musiałaby być futurystyczna i pogmatwana historia stworzona przez Dela, the Funky Homosapiena, Dana, the Automatora i DJ-a Kid Koalę zawarta w legendarnym Deltronie 3030.

Panowie zabrali nas do dystopijnego świata, w którym raper wcielający się w Deltrona Zero rozpoczyna bunt przeciwko rządowi – jego orężem jest rap wykorzystywany podczas hip-hopowych battli. Zawarta na albumie historia jest bardzo szeroko zarysowana i pełna przeróżnych odniesień – bez Geniusa czy głębszych opracowań (tekstowych lub wizualnych), słuchaczowi może być trudno połapać się w niuansach fabuły.

Przede wszystkim jednak twórcy zadbali o niepowtarzalny klimat. Immersja następuje już w momencie włączenia płyty, kiedy Damon Albarn (lider Blur i Gorillaz) wprowadza nas w świat rządzony przez korporacje. Chwilę potem Del łapie nas w macki swoich rymów, rzucając choćby takie zbitki rymów jak: “We cultivated a lost art of study and I brought a buddy / Automator, harder slayer, fascinating combinations / Cyber warlords are aggravating abominations”. Nie traci przy tym logiki wypowiedzi i rzeźbi obrazy nieprzyjaznego świata, w którym ambitnych i niezależnych twórców karze się na równi z mordercami.

Przez lata Deltron 3030 uznawany był za jedno z najwybitniejszych dzieł alternatywnego hip-hopu, a pomimo undergroundowego wydania, album cieszy się niesłabnącym kultem. To nie dziwi – prawdopodobnie minie jeszcze ponad millenium zanim się zestarzeje. [Matt]

2001

Nujabes – Luv(sic) feat. Shing02

’Cause the beat plus the melody
Makes me speak of L.O.V.E. eloquently, so evidently

Narodziny składającej się z sześciu części opowieści o sile miłości i początek jednej z najważniejszych serii w hip-hopie. Zderzenie kultur japońskiej i afroamerykańskiej, które – poprzez niespotykane dotąd podejście do produkcji – przełamało bariery i doprowadziło do powstania nowego nurtu lo-fi, a muzyka Nujabesa stała się niezwykle wpływowa dla nowego pokolenia artystów.

Tytułowi towarzyszy nieprzypadkowa gra słów. “Lovesick”, czyli “usychający z miłości” to połączenie “luv” i “sic”, czyli łacińskiej frazy oznaczającej coś, co “nie było przeznaczone”. Chcąc oddać charakter utworu, Shing02 opisuje miłość jako „wymykającą się schematom, graniczącą z szaleństwem i duchowością”, a historia zawarta w utworze jest dla artysty bardzo osobista. Nujabes, czyli osoba odpowiedzialna za produkcję i nazywana ojcem chrzestnym lofi, tworzy magiczną atmosferę. Wsłuchując się w Luv(Sic) można poczuć się wręcz oderwanym od rzeczywistości. Produkcja buduje mistyczny, silnie emocjonalny, podnoszący na duchu nastrój. 

Do stworzenia bitu Nujabes wykorzystuje elementy jazzowe – sampluje utwory japońskiej pianistki Aki Takase oraz big bandu założonego przez Warrena Daly’ego i Eda Wilsona. Klimat produkcji jest bardzo wyluzowany, niefrasobliwy. Tworzy nowatorskie dla hip-hopu dźwięki. Pomijając całkowicie swoje odrębne brzmienie, Nujabes wyniósł instrumentalny hip-hop jako całość na piedestał, a nurt ten – w szczególności zawężony do produkcji lo-fi – dzięki niemu zyskał na popularności. [vitek]

2002

So Solid Crew – Ride Wid Us

Gdy za oceanem klasyczne rytmy dominowały, to w tym czasie na Wyspach rozwijały się nowe gatunki muzyczne – garage oraz grime. W roku, gdy Eminem wydał swoją kapitalną płytę The Eminem Show, na Wyspach triumfy święciła grupa So Solid Crew. Pewnie zapytacie: „Kto, kurwa?”. Jest to grupa składająca się z czterech członków: Romeo, Ashleya Waltersa, Lisy Mafii oraz Harveya. Nowoczesne dźwięki, nawijka odmienna od reszty świata. Tak rodził się gatunek muzyczny dziś tak szeroko rozpoznawalny na świecie. Bo grime do dziś czerpie garściami z nieco zakurzonego kuzyna – garage. Ten pierwszy nieco bardziej agresywny w swoim brzmieniu, ten drugi z nutkami trance’u. Taki 2stepowy kamień milowy na mapie kultury hip-hop w Wielkiej Brytanii. Wracając do samego utworu, chociaż Ride Wid Us nie zdominowało list przebojów, to odpalając ten utwór dziś, ma się wrażenie, jakby ktoś podrzucił nam kasetę z soundtrackiem z wczesnych gier serii NFS. Zresztą sam teledysk przywodzi na myśl tę produkcję. Kawał dobrej muzyki, która do teraz może zaskakiwać.

Rok wcześniej So Solid Crew położyło fundamenty pod późniejsze wyczyny Wileya, Skepty i całej plejady fantastycznych raperów, którzy na przestrzeni lat stworzyli z pochodnych muzyki garage międzynarodowy trend. Nie da się odmówić temu świeżości, nawet dziś sporo raperów bałoby się wkroczyć tak odważnie w elektroniczne i szybkie brzmienia. [Beudzik]

2003

50 Cent – In Da Club

W swojej nieco ponad 20-letniej już przygodzie z kulturą hip-hopową dwukrotnie byłem świadkiem prawdziwej manii. Przypadki te ściśle się ze sobą zresztą wiązały. Pierwszym była popularność Eminema i premiera np. Without Me w 2002 roku. Drugim takim momentem, chociaż obserwowanym bardziej z dystansu (do Polski dotarł w mniejszym stopniu), był 50 Cent oraz pierwszy singiel z jego oficjalnego debiutu w wielkiej wytwórni: In Da Club. Kultura hip-hopowa kolektywnie postradała wtedy zmysły.

Historia 50 Centa jest doskonale znana: od słynnego kawałka How to Rob, który wywołał odpowiedzi wielkich ksyw branży, przez słynny dziewięciokrotny postrzał, aż po pionierski zalew rynku swoimi mixtape’ami i kontrakt z Shady/Aftermath. Dr. Dre wskazał stuprocentowe przeboje ze swoich bitów, a 50 znalazł tam te dźwięki, które potem przerodziły się w In Da Club. Prawdziwe monstrum – niszczycielski, złowieszczy, a jednocześnie taneczny bit, z bębnami i basem potrafiącymi kruszyć ściany, MC jadący od pierwszych słów nieusuwalne z pamięci zwrotki, do tego ikoniczny teledysk, w którym pokazali się Eminem, Dr. Dre i Xzibit (a także, nieznani wtedy powszechnie, koledzy z G-Unit). 50 Cent z miejsca stał się jedną z największych gwiazd świata muzyki, a kolejne single z debiutanckiego albumu Get Rich Or Die Tryin’ unieśmiertelniły go jako jednego z rapowych superbohaterów.

Niewiele brakowało, by ten bit zawinęli dla siebie D12 – dzięki Bogu, że tak się nie stało. Pomimo swojej ikoniczności, In Da Club nie jest najlepszym jointem na Get Rich Or Die Tryin’. Ale czy album odniósłby tak gargantuiczny sukces, gdyby jako pierwszy singiel wybrano np. Many Men? [Adam Tkaczyk]

2004

Wiley – Wot U Call It?

W podróży hip-hopowej nie damy Wam zapomnieć o Wyspach. Drugim „strzałem” przypominającym będzie tym razem Wiley. Prawdziwy enfant terrible sceny brytyjskiej, mający za sobą wiele kontrowersji, a także wzlotów i upadków. Od początku zainspirowany bardziej mrocznymi i rapowymi dźwiękami starał się separować grime od garage. Cóż… Do dziś Wot U Call It? brzmi kapitalnie i jest jednym z pierwszych utworów, które jasno starają się separować dwa różne gatunki muzyczne. Bardzo elektroniczne brzmienia z mroczniejszą barwą i bezczelna nawijka młodego (wówczas) rapera. Cała płyta wydana w tamtym roku pod nazwą Treddin’ on Thin Ice nie była jednak przełomowa, choć warto zaznaczyć mnogość tzw. eskibeatów – czyli coś co później wyewoluowało do odrębnej gałęzi grime. Jednak promujący to wydawnictwo utwór jest rewelacyjny! Przy całej świadomości, tego, co działo się później, to Wot U Call It? jest jednym z ogromnych przełomów dla rynku fonograficznego na wyspach. Ostateczne odseparowanie się od garage i mocna samoświadomość nawijającego: „This is my sound, it sure ain’t garage / I heard they don’t like me in garage / Cause I use their scene but make my own sound / The Eskimo sound is mine, recognise it’s mine”. Arcydzieło, które swoim teledyskiem pokazuje to, co dziś uważamy za grime.

Jedynie na przestrzeni lat szkoda, że eskibeaty nie zostały do końca (moim zdaniem) wyeksploatowane przez Wileya, który zapoczątkował ich istnienie. Wydaje się, że sam raper nigdy nie urzeczywistnił swojego potencjału, ale jest to już historia na inną opowieść. Tymczasem dzięki niemu rap, grime czy wot u call it? zmienił oblicze UK na dobre. Został dzięki temu z nami po dziś dzień. Według mnie opus magnum ojca chrzestnego tego gatunku muzyki. [Beudzik]

2005

Common – Love Is…

Na przestrzeni lat Common dał się poznać słuchaczom z wielu różnych stron. Przede wszystkim to oddana hip-hopowi postać, w której twórczości słychać wiele uduchowienia, jednak raper z Chicago nie bał się eksperymentów, potrafił być bezwzględny lirycznie, a z wiekiem próbował uchodzić za trybuna ludu, zajmując się często tematyką rasową. 

Mnie najbliżej do Commona z Be wyprodukowanego głównie przez Kanye Westa. Jednak to soulfulowy bit J Dilli, w którym sampluje God Is Love z legendarnego What’s Going On Marvina Gaye kradnie show. Sam Common nie wybija się tu rapersko ponad przeciętność. Be ma lepsze, bardziej precyzyjne czy lepiej przemyślane momenty, na pewno też znajdziemy tu numery lepiej nawinięte. Cóż z tego, skoro tak ujmująca jest ta jego zwykłość i prostota w momencie, gdy opowiada o miłości w ghettach. Miłości, której każdy potrzebuje, ale większość boi się ją okazać. Miłości, której niektórzy się boją, bo może być oznaką słabości. Miłości, która sprawia, że nawet najtwardsi miękną. Miłości, która może być naprawdę piękna, choć rzadko widujemy ją na ulicach. Wszystko to spaja cudowny, łatwy do zanucenia refren, tworzący bardzo ciepły klimat tego utworu. [Matt]

2006

Nas – Hip Hop Is Dead

Aleksander Wielki podbił świat w wieku 18 lat, Mozart skomponował pierwszą symfonię, gdy miał lat osiem, Mary Shelley napisała Frankensteina trochę po ukończeniu dwudziestego roku życia, a Nas nagrał Illmatic przed dwudziestką. A ty, co? Nadal siedzisz w domu swoich rodziców? Wszystkie postacie, które wyżej wymieniłam osiągnęły wiele w młodym wieku. Nas jednak różni się od nich tym, że jako jedyny z czwórki żyje i nadal odnosi sukcesy oraz że budzi dziś szacunek u każdego fana hip-hopu. Jego debiutancka płyta, o której wspominam wyżej jest uniwersalnym klasykiem rapu lat dziewięćdziesiątych i postawiła Nasa w roli autorytetu, mimo że nigdy nie udało mu się powtórzyć takiego sukcesu artystycznego, który osiągnął mając 19 lat. Dobra, to trochę eufemizm, bo dyskografię Nasa charakteryzują raczej sinusoidalne fluktuacje jakości; od świetnego przez dobry po tragiczny, a kończąc na średnim albumie.

Choć trzydzieści lat po Illmaticu, w ostatnich latach Nas znowu zadowala fanów i jest lubiany przez zdecydowaną większość, to w latach dwutysięcznych nie było to tak pewne. Raper wdał się w beef z inną legendą, Jayem-Z, czego rezultatem były disstracki lecące na lewo i prawo, i powrót Nasa na języki wszystkich słuchaczy hip hopu. Ten nawrót popularności i udane premiery albumów takich jak Stillmatic czy God’s Son przerwały jego komercyjne porażki z płytami I Am… i Nastradamus. W 2005 roku zakończył się jego beef z Hovą, ale Nas ewidentnie był złakniony dalszej kontrowersji. W taki oto sposób jedna z najważniejszych postaci hip-hopu ogłosiła jego śmierć w 2006 roku.

Czy przepowiednia stała się prawdą? Biorąc pod uwagę, że rap wspina się po listach hitów w każdym tygodniu można by uznać, że śmierć hip-hopu to bzdura, ale nie o utratę popularności chodzi Nasirowi. Jego linijki raczej skupiają się na komercjalizacji subkultury oraz deradykalizacji treści. Nikt już nie jest odważny na tyle, by podważać polityczne autorytety i oferować okno na najbardziej ignorowane problemy Ameryki bez filtrów. Według Nasa rap stracił swoją tożsamość, jednak czy naprawdę tak było? Piosenka wywołała oczywiście ogromną reakcję wśród hip-hopowych artystów, głównie tych południowych, którzy powoli wprowadzali trap do boombapowego mainstreamu. Dla wielu muzyka raperów tj. T.I., Young Jeezy czy Gucci Mane zwiastowała wyprzedanie się rapu i ten sentyment jest nadal widoczny wśród hip-hopowych purystów, którzy są sfrustrowani istnieniem Cardi B (co ciekawe, Hip Hop Is Dead często staje się dla nich słowami biblijnej przepowiedni, które muszą cytować przy każdym możliwym momencie). Trap dzisiaj jest rapowym domysłem i wcale nie wyklucza się z polityką i buntem, a komercjalizacja… To nieuchronny proces w świecie muzyki. Koniec końców jednak, co wyniesiecie z Nasowej analizy rynku muzycznego jest już waszą sprawą. Sam Nas zresztą przekonał się po pewnym czasie, że ta „nowa muzyka” może i nie jest taka zła (patrz jego świetne King’s Disease III z zeszłego roku). Jego poniższy utwór natomiast nadal symbolizuje moment kreatywnego i identyfikacyjnego kryzysu, który był jednym z zalążków hip-hopowej rewolucji. [Ania]

2007

NYGz – Get 2 tha Point

DJ Premier w 2007 roku stracił już tę magię, dzięki której każdy album, zawierający wyprodukowany przez niego singiel, natychmiast zyskiwał status klasyka lub sprzedawał się w milionach egzemplarzy. Kto nie zakochał się w Boom Royce’a? Wciąż był skłócony z Guru, więc na nowego Gang Starra nie mogliśmy liczyć. Wspomniany 2007 rok obrodził wieloma niesamowitymi albumami – Graduation Kanyego Westa, Finding Forever Commona czy American Gangster Jaya-Z. Umówmy się, tak głośne albumy, gdyby wyszły jeszcze z pięć lat wcześniej, zawierałyby muzykę autorstwa nowojorczyka. Tymczasem w tamtym roku wyprodukował on m.in. drugiego Big Shuga i Classic, przy którym akurat niespecjalnie się napracował (swoją drogą zebranie Nasa, Ye, Rakima i KRS-One’a w jednym numerze dzisiaj byłoby niemożliwe do wykonania!). Mimo to wciąż w dyskusjach o hip-hopie zastanawiano się, czy najlepszym producentem w historii jest Preemo czy Dr. Dre? Pojawiały się jednak głosy, jakoby legendarny DJ z Gang Starra się wypalał. Czy były uzasadnione? Śmiem wątpić.

NYG’z współtworzą Panchi i Shiggy Sha. Pierwszy raz jako zespół pojawili się na albumie Gang Starra The Ownerz w utworze Same Team, No Game. Wcześniej, na Moment Of Truth, w The Mall wystąpił Sha. Ich debiut Welcome 2 G-Dom był jednocześnie otwarciem oficyny Year Round Records założonej przez Premiera, który wyprodukował niemal połowę płyty. Zawierał kilka naprawdę potężnych utworów, predysponowanych do miana najlepszych 2007 roku – Ya Dayz R #’d, Strength czy Get 2 Tha Point. Na ulubiony wytypowałem ostatni z nich, ponieważ już od pierwszych taktów mnie poraża. To solowy utwór Panchiego, obdarzonego niepodrabialnym głosem jak Guru z charakterystyczną chrypką, który na klasycznych tempach wykłada swoje racje, szuka zaczepki. Wyeksponowana perkusja o dopracowanym brzmieniu, przy której ciężko wysiedzieć i wyszukany sampel jak za najlepszych lat Preema. Mówienie o jakimkolwiek wypaleniu z włączonym tym numerem w tle zakrada o świętokradztwo. [Modest]