Dwa duże albumy Kendricka Lamara. „good kid, m.A.A.d city” z 2012 i o trzy lata późniejsze „To Pimp a Butterfly”. Oba ważne, oba powszechnie uwielbiane. Chociaż nikt nie próbuje podważać znaczenia żadnej z tych płyt, i tak w niezliczonej ilości maili do redakcji pytacie nas, która jest lepsza. Nie mamy na to pytanie jasnej odpowiedzi, ale zrobiliśmy redakcyjną burzę mózgów.

[Offcheck]

Wolę: good kid, m.A.A.d city

Generalnie od pierwszych dźwięków „Sherane aka Master Splinter’s Daughter” do końca „Compton” dostajemy wspaniałego, kipiącego emocjami, zaangażowanego rapera w swojej szczytowej formie. Wspaniały, trzymający w napięciu album. Kapitalnie wyważony dzięki umiejętnym zmianom tempa, chociażby kiedy po totalnie chillowym „Bitch, Don’t Kill My Vibe” wjeżdża energetyczne „Backseat Freestyle” albo gdy po świetnym title tandemie „good kid” – „m.A.A.d city” dostajemy najlepszy track Kendricka „Swimming Pools”. Produkcyjnie to kawał dobrego, klasycznego rapu spod ręki między innymi Pharrella, Hit-Boya, Sounwave czy Dr. Dre. Jednocześnie było już słychać, że Lamara ciągnie w stronę, którą zaprezentuje na kolejnym materiale. Tyle że tutaj wajcha przekręcona jest bardziej w stronę rapu, Na szczęście, bo to pozwoliło być „good kid, m.A.A.d city” arcydziełem hip-hopu, a nie najambitniejszą w historii muzyką tła, jaką jest „To Pimp a Butterfly”.

[Jose]

Wolę: good kid, m.A.A.d city

Oprócz tego, że lubię w rapie to, że mogę chlać go z gwinta w dzień i gustuję w zwrotkach, które mają kilka den, uwielbiam także dobrze opowiedziane historie. „gkmc” jest definicją tego, jak budować narrację i prezentować kolejne rozdziały historii, a jednocześnie zostawić miejsce na uniwersalne single czy tracki nie pchające fabuły do przodu, przy tym będące spójne z resztą albumu. Można zachwycać się storytellingami, takimi jak „Sherane”, „The Art of Peer Pressure” czy „Sing About Me, I’m Dying of Thirst” i tym, ile treści udało się tu Lamarowi upchnąć czy jak zadbał o ozdobniki typu telefony w skitach. Wydaje mi się, że Kendrick nie kreuje swojej historii jako stricte indywidualnej, niepowtarzalnej, ale – mimo że opisuje wiele doświadczeń swoich i swojej rodziny – raczej robi z siebie comptońskiego everymana. Chcąc nie chcąc ociera się o kulturę gangową, o walkę z nałogami i widzi nieodpowiednie dla nastoletniego oka rzeczy o wiele częściej niż powinien. W dodatku „gkmc” ma kapitalne single, dzięki czemu nie trzeba wnikliwie śledzić fabuły, a można po prostu cieszyć się jego delikatnym śpiewem i energicznymi zwrotkami w „Bitch, Don’t Kill My Vibe”, tym, jak nakręca się w „Backseat Freestyle” czy ogólną chwytliwością i magnetyzmem „Swimming Pools”. Ponadto możemy dodać dziesiątki zapadających w pamięć one-linerów, zabawy z flow czy catchy hooki i wychodzi nam solidne 10.0.

[Marcin Półtorak]

Wolę: good kid, m.A.A.d city

Przecież tu jest hicior na hiciorze. „Money Trees” pokazuje, jak powinien brzmieć mellow-rapowy przebój, który jednocześnie cię i ulula, i wysadzi głośniki w samochodzie. „Backseat Freestyle” zawiera jedno z moich ulubionych użyć sampla w rapie (Hit-Boy KRÓLU). Druga połowa „m.A.A.d city” z MC Eihtem to potężna, walcowata definicja iścia twardo. „Swimming Pools” i „Bitch, Don’t Kill My Vibe” były w swoim czasie tak wpływowe, że nie wiadomo, co by było, gdyby nie one. No i jeszcze to outro, po którym pozostaje pytanie, jakim cudem nie każdy wykorzystuje talkbox w roli zamykacza albumu. Wszystkie te rzeczy brzmią tłusto, współcześnie (czy raczej „ówcześnie”, wszak mówimy o płycie sprzed dekady) i bujają jak stąd tam. Na to ładuje się Kendrick z jeszcze szerszym wachlarzem głosów niż na „Section.80” (chociaż przy „To Pimp a Butterfly” rozwinął go jeszcze bardziej), dynamicznie poprowadzonymi zwrotkami, cwanymi refrenami. To wszystko jest na „gkmc”. A co jest na „TPaB”? Koncept i manifest tak przepastne, że gdzieś w kąt zepchnęły zwyczajną muzykę. THIS. DICK. AIN’T. FReeeeeEEEEEEE, XASUHGXYWQTAHGDVHUJW.

[Modest]

Wolę: To Pimp a Butterfly

Posłużę się błyskotliwą opinią na temat „To Pimp A Butterfly” autorstwa mojego koleżki Skórysyna. To album, którego przez pomyłkę można odłożyć na półkę z winylami Curtisa Mayfielda czy The Temptations i nikt nawet by się nie zorientował. Przecież muzycznie ten krążek jest bliski arcydzieła! Szczerze mówiąc, po „good kid, m.A.A.d city” nie spodziewałem się, że K.Dot skręci akurat w tę stronę. Myślałem, że jego następna płyta będzie poruszać się w stylistyce nieznanej dotąd odmiany radykalnego trapu, dzięki czemu będzie mógł się przekomarzać z T.I.-em, Guccim Manem i Jeezym na wiadomy temat. Tymczasem pierwszym singlem promującym to wydawnictwo był energiczny „i”, oparty o sampel z „That Lady” The Isley Brothers. Zresztą sam Ronald Isley wystąpił gościnnie na „TPaB”, co tylko dodaje pewnej autentyczności w misji, jaką Lamar chciał tym albumem wykonać – ukazać w pełnej krasie dziedzictwo afroamerykańskiej kultury. Zaangażował do tego artystów, którzy są współczesnymi spadkobiercami tego dziedzictwa i skutecznie dbają o to, aby tradycję pielęgnować: Flying Lotus, Thundercat, Robert Glasper, Terrace Martin czy Kamasi Washington. Miles Davis wspominał o tym, że rap jest naturalnym przedłużeniem jazzu. Myślę, że w niektórych nagraniach z tej płyty słychać to nad wyraz dobitnie.

Nie ukrywam, że „To Pimp a Butterfly” słucham bardziej dla muzyki niż dla tekstów. Jestem zdania, że nie mam prawa oceniać tych treści (choć koncept z wykorzystaniem Tupaca uważam za ruch nieszablonowy), ponieważ żyję w innych realiach. Album otwiera potężny numer z ikoną – Georgem Clintonem. Przesterowane gitary w „King Kunta” dokładnie przypominają mi, za co pokochałem Funkadelic. Zanim Rakim został raperem, grał na saksofonie. Później, już jako raper, chcąc urozmaicić swoje flow, spróbował nawijać w taki sposób, w jaki grałby na tym instrumencie. Tak zmienił grę, przenosząc pojęcie flow na wyższy poziom pod koniec lat ’80. To teraz posłuchajmy, jak Kendrick nawija w „For Free?”. Jeśli mówimy o tym samym, to chyba zaprosił cały big band, złożony z saksofonistów. Kocham krążki, w których rap aż tak nie dominuje, a mimo to słychać, że to stricte rapowe projekty. Dlatego kocham „TPaB”.

Gdyby ktoś poprosił mnie o polecenie kilku płyt, aby poznać lepiej najciekawsze lata soulu i funku, pewnie pokazałbym mu coś z Motown czy Stax. Jednak gdyby poznawanie tych muzycznych rejonów zaczął od „To Pimp A Butterfly” to uważam, że poszedłby dobrym tropem, o ile potrafi dobrze szukać. Czy tam słuchać.

[Korti]

Wolę: To Pimp a Butterfly

„To Pimp a Butterfly” to bezwzględny opus magnum dyskografii Kendricka. W każdym z poprzednich albumów albo dopiero formuje swój światopogląd, albo skupia się na Compton. Tutaj dociera na szczyt swojej dojrzałości i zarazem staje się głosem Afroamerykanów. Angażuje w to wiarę, autorefleksję czy pokaźne warstwy liryzmu. W “u” gardzi sobą, ma wyrzuty sumienia, bijąc się ze swoimi destrukcyjnymi myślami. Utwór “i” – pomimo dość polemicznej, niezbyt pozytywnej otoczki albumu – przedstawia miłość do samego siebie, co jest kluczem do pokochania i zaakceptowania tego, co go spotkało. Jego zwrotki w utworach są gęste, szczere i metaforyczne, co niekoniecznie zauważymy tak wyraźnie w “good kid, m.A.A.d city”. Tam konkretnie opowiada o wydarzeniach z dzieciństwa w Compton – ponadto powala chwytliwymi refrenami, zapewniając parę bangerów – stając się przy tym bardziej przejrzystym dla powszechnych słuchaczy rapu czy fanów pogodniejszych instrumentali. “TPaB” wydaje się być przy tym dużo poważniejsze i ambitniejsze. Kendrick nasyca hip-hop jazzem czy soulem, tworząc stosunkowo eksperymentalną i zarazem charakterystyczną dla tego albumu mieszankę produkcyjną. Ma dużo silniejszy wydźwięk społeczny – to tu wrzucił swoje największe dzieło, „How Much a Dollar Cost”. “To Pimp a Butterfly” przegoniło dźwięki godne do posłuchania ze znajomymi na rzecz stania się obiektem dogłębnych analiz, podziwu i zarazem zapisania się na kartach historii.

[Ania]

Wolę: To Pimp a Butterfly

W debacie pomiędzy dwoma największymi dziełami Kendricka nie ma dobrej ani złej odpowiedzi, aczkolwiek wybór moim zdaniem bardzo mocno określi, jakiego rodzajem fanem/fanką rapu jesteś. „good kid, m.A.A.d. city” to album, który stoi siłą swoich niesamowitych piosenek oraz talentem Lamara. To płyta, która z pewnością bardziej się spodoba fanom z Polski, bardziej zafascynowanymi dźwiękami trapu (ewentualnie biszowego boom bapu) oraz tym, którzy przychodzą do hip-hopu raczej po rozrywkę niż po głębokie społeczne komentarze. „To Pimp a Butterfly” natomiast to album nie w pełni hip-hopowy, a przynajmniej nie w tradycyjnym sensie. „TPaB” to raczej celebracja czarnej muzyki i kultury w całej jej okazałości – od chybotliwych początków aż do równie niepewnej teraźniejszości. Czego my na tym albumie nie mamy… Soul? Mamy niesamowicie seksowne „These Walls”, psychodeliczne „For Sale?” czy też euforyczne i energiczne „i”. Funk? „Wesley’s Theory” i „King Kunta” to istne arcydzieła wypełnione gitarami, dziwnymi efektami i ekspresywnym basem, które sprawiają, że nóżka tupie. Prawdziwy old-schoolowy hip-hop? Trudniej trafić na coś lepszego niż hiper-agresywne „The Blacker The Berry”, „Hood Politics” czy też wielki hymn Black Lives Matter – „Alright”. Jazz? To dosłownie cały ten album, który saksofonami, pianinem i jazzowymi drumfillami jest wypełniony po brzegi. „TPaB” to jednak też o wiele bardziej ambitne i teatralne dzieło. Album, który przesłuchałam już dziesiątki, jak nie setki razy od kiedy pierwszy raz nacisnęłam play i do dziś za każdym razem odkrywam nowy instrument, nową linijkę, nowe nawiązanie. Może moje spojrzenie jest dość jednostronne zważając na to, że to właśnie ten album dawno temu otworzył mi drogę do całego muzycznego świata, ale nadal uważam, że to zdecydowanie najbardziej ambitna, głęboka, piękna i nieśmiertelna płyta Kendricka, która dzięki swojemu brzmieniu może konkurować o tron z największymi klasykami gatunku.