Wiecie, jak to jest z hip-hopowymi mediami – szkoda na nie strzępić ryja. Istnieją jednak jeszcze miejsca prowadzone przez fanatyków, które, co wcale nie jest takie oczywiste, faktycznie zajmują się rapem. Co więcej, często właśnie tam da się znaleźć jedyne informacje o podziemnych wydawnictwach. Jedną z takich hip-hopowych enklaw jest blenderrap.pl współtworzony przez dzisiejszego gościa cyklu „Dlaczego Hip-Hop?” – Bartłomieja Kmieciaka aka KMC. Poza pisaniem Bartek sam zajmuje się rapem per se – od kilkunastu lat jest aktywnym MC organizującym klasyczne hip-hopowe akcje, ma na koncie sporo albumów (niektóre doczekały się recenzji w innych niszowych mediach) i nieustannie wypuszcza nowe kawałki. Człowiek-zajawka nieustannie pchający kamień pod górę, a takich należy kochać najbardziej.

Czym dla Ciebie jest hip-hop?

Przede wszystkim jest to fascynująca subkultura zza Oceanu, która okazała się fenomenem i opanowała cały świat. Subkultura buntu, prawdy, manifestowania siebie samego, która w swojej szorstkiej, dla niezwiązanych z nią osób, formie przekazywała dobre wartości i poniekąd pełniła funkcję wychowawczą. Trudno też nie polecieć tu banałem, że są to ludzie, sytuacje i miejsca, bo tym też właśnie hip-hop dla mnie jest. Nie wiem, czy cokolwiek w życiu wygenerowało mi tyle wspomnień, co hip-hop.

Jakie jest Twoje pierwsze hip-hopowe wspomnienie?

Kojarzę, że jako totalny szczyl natknąłem się na Vivie na jakiś klip Kalibra 44 i zastanawiałem się, kto w ogóle czegoś takiego słucha, haha! Mogłem być wtedy pod koniec przedszkola. A jeśli chodzi o wspomnienia, kiedy już jarałem się hip-hopem to podstawówka, pewnie w okolicach 4 klasy. Krawiec, starszy ziomek z osiedla, przegrał mi album Owala „Rapnastyk” i rozkminiałem szczegółowo każdy numer, spisując jego tekst do zeszytu i czytając go.

Jak zmieniło się Twoje podejście do hip-hopu na przestrzeni lat?

Myślę, że nieznacznie. Cały czas używam go do buntowania się wobec różnych rzeczy, wyrażania siebie, przekazywania dobrych idei. Zawsze podchodziłem do hip-hopu dość idealistycznie, z szacunkiem. Bardzo go romantyzowałem. 33 lata na karku, 17 lat od zagrania pierwszego koncertu i wydania pierwszego albumu, nadal rapuję, czasem coś pobazgram, a w klubach zdarza mi się zapodać koślawy top rock. Jedynie z gramofonami się nie lubię i już dwukrotnie złamałem igłę.

Biorąc pod uwagę swój dorobek, z czego jesteś najbardziej dumny?

Z jego spójności. 17 lat rapowania to całkiem sporo. Licząc rzeczy solowe, w duecie, epki i LP, będzie tego łącznie ok. 10 sztuk. Rozstrzał tematyczny w mojej dyskografii jest kolosalny, bo czasem potrzebuję wypluć z siebie depresyjną smołę, czasem oddać hołd hip-hopowi i opierdolić paru gagatków, którzy zapomnieli, gdzie jest korzeń, a czasem zwyczajnie pokręcić sobie beczkę i pożartować na bitach. Wspólnym mianownikiem wszystkich moich numerów jest jednak klasyczny vibe. Wiadomo, że delikatne wychylenia w tę czy w tamtą się zdarzają, ale raczej słusznie mam przybitą do dupy łatkę truskula. Podczas promocji „DA ELEMENTZ EP”, które nagrałem z Grekkiem, wymyśliłem fajne hasło, które bardzo dobrze oddaje moją dumę z własnej spójności: „Raperzy dziś wracają do hip-hopu, a my nie musimy do niego wracać, bo nigdy od niego nie odeszliśmy”.

Czy jest jakiś dawny tekst, na który krzywisz się lub szczególnie się zdezaktualizował?

Zdezaktualizowała się na pewno cała epka, którą wydałem jakoś w okolicach 2015 roku. Mocno ksenofobiczne i homofobiczne treści tam były grane. Z wiekiem jednak poglądy trochę ewoluowały, ale przede wszystkim stwierdziłem, że nawet jeśli się z jakąś grupą ludzi czy zjawiskiem nie zgadzam, to mogę to wyrazić inaczej niż rzucając inwektywami. Usunąłem ją z sieci, chociaż w Poznaniu nadal są ludzie, którzy kojarzą tamte wygrzewy i trochę nieprzyjemności przez to miałem. Także to się zdezaktualizowało, a krzywię się na numer „Mourning Doves” – fragmentami jest tak słodko i infantylnie, że ciarki wstydu mam aż na paznokciach, haha!

Czy masz jeszcze jakieś hip-hopowe marzenie?

Obecnie moim największym hip-hopowym marzeniem jest podróż do USA. Chciałbym pojechać do Nowego Jorku i Los Angeles, żeby na obu wybrzeżach odwiedzić legendarne miejscówki związane z hip-hopem. To marzenie w ostatnim czasie stało się wręcz jakąś obsesją i całkiem regularnie śni mi się, że jestem w NY, próbuję się dostać do Central Parku, ale za żadnym razem się nie udaje. Oby to nie był proroczy sen, bo planujemy z Blenderową ekipą polecieć do Stanów w przyszłe wakacje.

Gdybyś mógł zmienić jedną rzecz w hip-hopie, co by to było?

Miejsce jego narodzin, haha! Serio, czasem sobie fantazjuję, jakby to było uczestniczyć w pierwszych imprezach hip-hopowych, współtworzyć tę kulturę od samego początku i obserwować jak coś, do czego dokładam cegiełkę, staje się globalnym ruchem – nie tylko rozrywką, ale też stylem życia i realną siłą, mającą wpływ na świat. Z łezką w oku oglądam dokumenty o hip-hopie, archiwalne nagrania z imprez i koncertów sprzed paru dekad.

Czy myślisz, że hip-hop przetrwa kolejne 50 lat?

Raczej tak. Stał się już zbyt opłacalną częścią popkultury, żeby showbiz pozwolił mu umrzeć. W końcu to rap obecnie sprzedaje się najlepiej ze wszystkich gatunków muzycznych. Oczywiście będzie on ewoluował adekwatnie do zmieniających się trendów. Myślę też, że na zmianę będzie faza na klasykę i nowoczesne brzmienia. Obecnie obserwujemy pierwszy taki cykl – zaczęło się od truskulu, później popularność zdobyły syntetyczne rzeczy, a od jakiegoś czas znów klasyczne brzmienia wracają do łask.