To płyta smutna jak pocałunek Dementora. 

Serio.  

Mam dziwny przejazd z tym materiałem – teoretycznie jest tu wiele rzeczy do wypunktowania i raczej nie polecałbym wyrywać kawałków z kontekstu, bo zwyczajnie się zrazicie. Jednak słuchając całości wyłania nam się obraz połamanego ludzika próbującego przyklejać sobie uśmiech na Kropelkę.  

Z KMC mam tak, że czasami go lubię (niedawny “Hip-hop”), a innym razem trafia do zbioru Paździerzy (bezbekowy cover “Aniele”). To postsmarkowy raper z typowo podziemnym sznytem, obowiązkowymi follow-upami do Dinali oraz lepszymi lub gorszymi grami słownymi i panczlajnami. Rapowanie wychodzi mu różnie – gdy nawija energicznie i na dobrym bicie (najlepiej jak to klasyczne truskule od Masterminds), to mógłbym go lubić za wajbik rodem z lat 2010-2013, ale zawsze wychodzą jego niechlujności, takie jak problemy z długością linijek, które musi tuszować dziwnym akcentowaniem czy nienaturalnymi zwolnieniami lub przyspieszeniami na końcówkach wersów. Gdyby to wyeliminować, wrażenia byłyby o niebo lepsze. Ale i tak mam wrażenie, że tu nie chodzi o rap.  

“Burza i napór” od samego początku jest zapisem narastającej niechęci do siebie i świata. Niemal w każdym kawałku pojawiają się wersy o zapętleniu się w beznadziei, o samotności, o towarzyszącym jej overthinkingu, o utraceniu bliskich osób i próbach ucieczek od rzeczywistości, które pomagają jedynie na chwilę. Równolegle rośnie frustracja znajdująca ujście w najsłabszej na płycie “Pięknej buźce”, gdzie Kmieciu boomersko i na oślep atakuje kobiety (chyba że to znowu beka, a nasze poczucia humoru grają na zupełnie innych falach). A nawet jak “Odklejka, odklejka” ma za zadanie przełamywać klimat, to i tak towarzyszy jej wszechobecny smutek.  

W jego tekstach nie chodzi o to, że są wybitnie napisane. Tak jak wspominałem wcześniej – wyrwanie któregokolwiek z nich z płyty można skwitować pytaniem: Co to za truskulowe płaku płaku? (Btw, płacztruskula to jego nick na Insta). Ale jak dostaje się w ryj jednym, drugim i trzecim kawałkiem, w którym KMC mówi o nienawiści do siebie, innych i świata, to wiecie, że coś musiało go pchnąć do tego, by spisywał te proste, choć pełne emocji słowa. To wygląda tak jakby chciał z siebie wyrzucić myśli i nie interesowałaby go ich poetyckość, ale sam proces rzygania wersami dawał mu chwilę spokoju (been there, done that). I wtedy wiesz, że zarzucanie płytkości przemyśleń czy nierówności w wersach jest trochę niesprawiedliwe, bo muzyka może być tu tylko skutkiem ubocznym.  

A na koniec chciałoby się klepnąć go plecy i puścić “Kip ja hed ap”. Trzymaj się, ziom.