Od piętnastu lat w Człuchowie odbywa się CZW Rap Night – wydarzenie skupione na kulturze hip-hop. Nie na samej muzyce, gdyż przy okazji imprezy organizowane są też Graffiti Jamy, a także Skate Jam (debiutujący w tym roku). Na scenie zaś słuchacze mogą zapoznać się z ciekawymi graczami z podziemia i mainstreamu. W tym roku wypadło to… różnie.

Zacznę od samego rysu geograficznego. Człuchów to miasto leżące w województwie pomorskim niedaleko Chojnic. Mieszka w nim 15 tysięcy ludzi. Niepozorność Człuchowa nie przeszkadza lokalnemu zajawkowiczowi – Markowi Miszczyszynowi – od kilkunastu lat robić doskonałej roboty pod względem organizacji takiego wydarzenia. W tym roku line-up zapowiadał się całkiem dobrze. Od undergroundowców: Samiego i Marko Tadeusza, Dalue, D.real oraz Hałastry, po mainstream: Ero, Vkie, Miłego ATZ oraz O.S.T.R.-a. Zatrzęsienie jak na jeden wieczór niemałe, a także zestaw, który budził różne emocje. Jak sam organizator podkreślał na oficjalnych kanałach CZW Rap Night – chodzi tu o różnorodność. Całość prowadził Bonez na spółkę ze stojącym za nim DJ Te. Przejdźmy najpierw skrótowo do rzeczy okołomuzycznych. Graffiti Jam odbywał się tradycyjnie dzięki wsparciu SiemankoKMC, który sprowadził do Człuchowa znanych grafficiarzy – Rose, TeeTos oraz Ktośki. A dzięki niedaleko organizowanemu Skate Jamowi fani dostali prawdziwie hip-hopowe wydarzenie.

Przybyłem z lekkim opóźnieniem dzięki pewnemu panu z Gdańska, który wyjeżdżał z kaszubskich buszów na tyle późno, że nie było szans trafić na Dalue i Samiego z Markiem Tadeuszem. Żal pozostaje tym większy, że od lat obserwuję rozwój tego drugiego. Zresztą – sprawdźcie sami jego najświeższy materiał. Dalej na scenę wyszła ekipa D.Real (czyta się to jako Drill). Typowo uliczna przewózka, beaty niczym niewyróżniające się, troszkę generator ulicznego życia. Nie było to w sumie jakoś trudne do przewidzenia czy też ciężkostrawne. Ot, wyszli chłopaki, ponawijali o tym, że ulica ciężka i ble, ale nadal uprawiają uliczny schemacik.

Po nich na scenę wyszli bardziej znani Hałastrowcy. Dali radę sprostać oczekiwaniom, bo nie od dziś wiadomo, że potrafią dobrze składać. Było w tym coś charakternego i potrafiło przykuć uwagę na dłużej niż pięć minut. Głównie dzięki temu, że jako jedni z pierwszych potrafili zebrać pod sceną kogokolwiek, kto znał więcej niż dwa wersy na cały występ. Kolejny swój występ zaliczył Ero. Jak zwykle u rapera dominowało klasyczne bujanko, które naprawdę mogło się podobać i uważam jego koncert za jeden z najlepszych tego dnia. Siła jego doświadczenia i umiejętność prowadzenia koncertów wszystkim dała się odczuć. Chociaż fanem twórczości członka JWP nie jestem, muszę przyznać bez bicia, że fajnie to wyszło i takich koncertów chce się więcej.

Teraz przechodzimy do dania głównego! FUCKIN’ BIG Vkie on tha sta… a nie, czekajcie, coś się spierdoliło i zamiast słyszeć n̶a̶w̶i̶j̶k̶ę̶ ryk bliżej nieokreślonej sylwetki przypominającej kształtem tę ludzką, to mieliśmy fuck up techniczny. Z boku wyglądało to tak, jakby DJ FUCKIN’ BIG Vkiego coś popierdolił i nie było go słychać. Młoda publiczność (pewnie średnia wieku 16-17) zaczęła na to obwiniać… policję (?). No cóż, Bonez, który prowadził tę imprezę, przytomnie stwierdził: Ej, kurwa, ale zostawcie ich w spokoju, ja wiem, że do policji można się przypierdalać, ale to nie oni tym razem odjebali. W sumie zaśmiane. No cóż po 20 kilku minutach wszedł FUCKIN’ BIG Vkie i… o ja pierdolę. Szkoda, że te problemy techniczne nie przeciągnęły się na przykład… na cały występ. To powinno być karalne. O ile jeszcze beat spoko: free drill type beat to, to co zaczęło się wydobywać z jamy ustnej FUCKIN’ BIG Vkie, to jakaś granda. Pół play.. tfu, jakieś 3/4 playback przerywane jękami wykonawcy – w moim notatniczku zapisałem słowa: Vkie jest hypemanem samego siebie. W zasadzie to była prawda, bo kilka pierwszych utworów było sapaniem i kończeniem wersów z podkładu. Oczywiście, pewnie to był najlepszy performance dla publiki, która bawiła się świetnie, a nawet zaczęła się między sobą napierdalać. Ale jeśli mam to oceniać pod kątem muzycznym, to ludzie stojący za barierkami w wieku 20+ mieli twarze pokroju słynnego mema z pikachu. Momentami brzmiało to jak darcie kota z przerwami na stąpanie po klockach lego albo kopanie małym palcem w kant łóżka. No i do tego jeszcze zechciał zagrać discokurwapolo. Nie, nie, nie chodzi o koncept muzyki typu szybka i że mam zamkniętą głowę na hibon z ambicjom, tylko serio to było disco-polo. Przecież to się w pale nie mieści, jak po tak hip-hopowych występach, jak Hałastra czy Ero, można odjebać taką chałę. Nie polecam, najgorszy koncert muzycznie. Może to się podobało młodym słuchaczom, ale chyba niezbyt świadomym. Bo treść głoszona przez FUCKIN’ BIG Vkie jest specyficzna. Dobra, kurtyna milczenia, bo dla odmiany czekały nas dwa kapitalne występy.

Kolejny na rozkładzie był Miły ATZ, przed którego koncertem ktoś zaczął grozić Bonezowi wpierdolem. Ten niepotrzebnie wszedł w pyskówkę, na szczęście sytuację uratował raper, mówiąc: Dobra kurwa idź się z nim napierdalać, ja tu robię koncert. No i… o mój Boże… to było spektakularne. Mieliśmy przekrojową podróż przez twórczość ATZta – klasyczna bujanka, grime, groove, 2step (o tym później ;)), d’n’b, święty bass – kompletny występ! Pod sceną o dziwo niewiele ludzi. Ale co za energię potrafił wytworzyć! Do tego jako prawdziwie hip-hopowy ziomal nie bawił się w półśrodki i… spunchował FUCKIN BIG Vkiego. Niedokładny cytat z pamięci: Niektórzy nie odróżniają 2stepu od discopolo. Ale my wam pokażemy, że można to robić dobrze. No zaśmiane w opór, aż dziw że zespół muzyczny: Banda i Vkie się nie obruszyli. No ale co mogli zrobić, skoro Miły wpierdalał skillowo wszystkich dotychczasowych artystów. Niesamowite, że podczas występu na żywo ktoś jest w stanie utrzymać takie flow, totalnie trzymając się beatu i nie wyskakując z niego wesoło, jak Robert Mateja podczas skoków w Planicy. Na koniec pokazał, czym jest robienie dobrego rapu: kawałek w całości acapella, podczas którego potrafił niesamowicie przyśpieszać. Na finiszu kwitując to (jak rozumiem) odniesieniem do jego, ekhm… poprzednika scenicznego: No i tak się właśnie robi prawdziwy hip-hop. Kuuurwa, ATZ totalnie skradł show. Czułem, że to będzie jeden z najmocniejszych punktów tego wieczoru, ale nie spodziewałem się takiej energii!

Na koniec dostaliśmy przegląd twórczości O.S.T.R.-a, który zapodał swoje najbardziej ikoniczne kawałki. W sumie spoko, no ma to na pewno swój urok, tym bardziej że nowa twórczość rapera z Łodzi jest dość… dyskusyjna. Trzeba przyznać, że chociaż pewnie te utwory nawijał już 1000 razy, to ta siła i charyzma, jaka biła od Adama, naprawdę działała. Sam, nie będąc jakimś jego superfanem, bawiłem się przednio. Klimat, jaki wytworzył, na pewno sprawił, że niesmak po jednym z poprzednich występów znikł całkowicie i wytworzył poczucie, że do Człuchowa warto wracać.

Podsumowując, bardzo hip-hopowe wydarzenie zorganizowane przez Vibe2nes. Trochę żal było patrzeć na frekwencję (sądząc po line-upie spodziewałem się troszkę więcej), ale sam poziom organizacji i występów większości artystów trzeba uznać za niezwykle wysoki. Było tak, jak zapowiadał Miszczyszyn: bardzo różnorodnie i trafiające w różne gusta. Mnie nie przypadło do moich upodobań ledwie kilka występów z przyczyn subiektywnych i obiektywnych. Jednak całościowo patrząc – było znakomicie. Poza tym fajnie, że w ledwie kilkunastotysięcznym miasteczku udaje się rokrocznie zorganizować wydarzenie, na które przyjeżdżają całkiem duże, jak na polską scenę muzyczną, nazwiska. Mam nadzieję, że za rok będzie jeszcze lepiej, bo w zasadzie „sky is the limit”.