Przy tym tempie wydawniczym, musiało do tego prędzej czy później dojść. Boldy James wydał bardzo przeciętny i wtórny album. Co prawda miałem wątpliwości i niepokoje już przy The Versace Tape z 2020 roku, ale to Indiana Jones wydaje się być niezaprzeczalnym końcem jednej z najbardziej imponujących serii albumów rapowych w XXI wieku.
Boldy James ma leniwy, powolny styl, ale dopiero na Indiana Jones brzmi na znudzonego. To jego jedenasty album wydany od 2020 roku (wliczając nagrywany przez długie lata klasyk Manger on McNichols), a dochodzą do tego liczne gościnne zwrotki. Opowieści o dilerskich przygodach dawno nie brzmiały tak wtórnie, atmosfera nigdy nie była tak mdła. Boldy ma prawo być zmęczonym, ma prawo potrzebować oddechu i ma prawo do tego, byśmy za nim przynajmniej spróbowali zatęsknić.
Bity często brzmią jak gorsze wersje dzieł producentów współpracujących z Boldym wcześniej – zatem już strefa komfortu zdaje się na tym albumie go zdradzać. Jeśli nie ma podkładów, na bazie których może on budować charakter projektu, to jaka broń de facto pozostaje w zanadrzu? Podejmowane są próby poszerzania horyzontów, z mizernym efektem. Kawałki inspirowane brzmieniem trapowym oraz rap-rockowym są bardzo, bardzo nieudane.
Potknięcia zdarzają się każdemu, a Indiana Jones to też nie jest jakiś kompletny upadek – po prostu półka niżej niż jego regularny, dotychczasowy poziom. Boldy to jeden z najważniejszych twórców rapowych ostatnich lat, więc i oczekiwania są inne. Indiana Jones to byłby pewnie jeden z lepszych albumów w katalogu np. Machine Gun Kelly’ego, a Tom Macdonald może tylko pomarzyć o nagraniu takiego jointa, jak Muchas Gracias. Polecam jednak odpuścić sobie Indiana Jones, a zamiast tego wrócić kolejny raz do niesamowitego Manger on McNichols. Oby projekt na bitach J Dilli wycisnął z Boldy’ego więcej kreatywności i entuzjazmu.
Na koniec oczywiście przesyłamy życzenia powrotu do zdrowia i sprawności po ciężkim wypadku samochodowym na początku stycznia.