Gdy wyprowadzałem się na studia, jednym z moich największych marzeń było spotkanie podobnego do mnie hip-hopowego nerda. Pochodzę z miejscowości, która ma ok. 150 mieszkańców, prócz mnie rapu słuchał tylko jeden ziomek, a reszta patrzyła na nas jak na kosmitów, nie rozumiejąc, że nie rajcują nas zabawy w remizach. Potrzeba mi było kolejnej bratniej duszy, z którą byłoby można piwkować i rozkminiać podwójne.

Kiedy nadszedł czas, spakowałem więc graty, wsiadłem w PKS-a, pokonującego czterdziestokilometrową trasę w 70 minut i wyruszyłem w podróż, której celem był akademik. Ze sobą miałem nowiutkiego laptopa. Zdążyłem na niego wrzucić tylko kilka nowości wydawniczych, bo resztę muzyki planowałem ściągnąć już na miejscu. Internetu też na wsi mi brakowało, więc jechałem także ku cywilizacji, która pozwalałaby mi na odtwarzanie YouTube’a w realnym czasie, bez czekania na buforowanie w jakości 144p. (Spotify jeszcze nie było).

Jakby to nawinął Borixon: Czyli w sumie wyszło na to, że miałem dwa cele. Raz, dwa, tak omijam szczegóły, jestem już u góry. Lecz ze świtą nie jaraliśmy z rury, ale piliśmy piwo. Szybko się okazało, że w tle raczej nie będzie leciało nic innego niż najbardziej popularne wtedy utwory, takie jak „Ona tańczy dla mnie” czy „Call Me Maybe”, a żeby podłączyć sobie Internet, trzeba było najpierw wykonać kilka wycieczek do Panów Informatyków, którzy w przedziwny sposób podłączali sieć. Oba plany zatem nie wypaliły już w ciągu pierwszych 24 godzin.

Cóż zatem w tytule wpisu robi „Rock Creek Park”? Właśnie tę płytę Oddisee wrzuciłem na laptopa. O ile znałem go jako rapera (słyszałem jedynie „Mental Liberation”), to nie byłem świadomy, że to album instrumentalny. Gdy pewnego razu akurat siedzieliśmy z ziomkami w moim segmencie i zostałem poproszony o przejęcie DJ-ki, to odpaliłem im ten projekt. No, delikatnie mówiąc, wszyscy byli skonsternowani. W momencie genialnego przecież „Skipping Rocks” padły już pytania o włączenie czegoś „normalnego”, a ja zostałem wzięty – tym razem w nowym towarzystwie – za dziwaka. Po tygodniu słuchania w zasadzie tylko tego krążka z laptopa, zapomniałem o nim na lata. Trochę dlatego, że Oddisee znowu zaczął rapować (pamiętacie świetną gościnkę na płycie Soulpete’a?), ale powodem były też jego inne fajne instrumentalne materiały. W zeszłym tygodniu „Rock Creek Park” wrócił na moją playlistę, no i, kurczę, to bardzo dobry album. Dalej uważam go za lepszy niż dokonania grupy Weekend.