Nie potrafiłem przysiąść do pierwszego odsłuchu nowej Beyoncé pełen dobrej woli. Klasyczny ciąg „historii wielkich płyt”, czyli wpierw wydanie albumu, potem uznanie krytyki, a na końcu stopniowe odkrywanie „jak to jest zrobione”, został kompletnie odwrócony. Najpierw dowiedzieliśmy się z amerykańskich mediów branżowych między innymi tego, że Teksanka ugościła w studiu sto pięćdziesiąt muzycznych szych i akolitów, następnie owe media wyciągnęły – logiczną wszak – konkluzję, że Cowboy Carter to dzieło co najmniej wybitne, a dopiero na końcu płyta znalazła się na serwisach streamingowych. Chętnie rozgadałbym się na temat źródeł żałosnego charakteru tego kulturowego wydarzenia, ale w kontekście samego albumu ważniejsze jest jednak to, że jego zawartość nie dorasta poziomem do towarzyszącej mu pompy.

Podobnie wyglądała sytuacja z poprzednią płytą artystki. Muzyka na niej była jednak wystarczająco dobra, by można było do pewnego stopnia usprawiedliwić rozgrywający się wokół niej spektakl. Na tracklistę Renaissance weszło parę zapychaczy, lecz całościowo był to po prostu przyjemny album. Cowboy Carter to natomiast zupełny miszmasz, zarówno pod względem stylistycznym, jak i jakościowym. Na pewno nie mogę mu zarzucić przynudzania, ale nad numerami dobrymi przewagę biorą niestety złe i brzydkie. To płyta w dość trywialny sposób nieudana, ponieważ pełno na niej kiepskich pomysłów, a ambicje wokalne Beyoncé nagminnie nie zgrywają się z nietypowymi dla niej stylami piosenek. Efektem zbyt często jest kicz. Nie taki śmieszny, rozrywkowy, tylko taki, który wywołuje żenadę.

Szanuję tekst „16 Carriages”, ale stricte muzycznie utwór mnie nie rusza.

Grzechem powszednim Cowboy Carter jest to, że Beyoncé nie potrafi wyjść z roli diwy. Wszyscy znamy jej talent śpiewaczy i nie potrzebujemy na niego kolejnych dowodów w postaci wokalnych odlotów i zbędnych melizmatów w piosenkach, które zasługują na delikatne traktowanie. Najskrajniejszy tego przypadek słyszymy w ładnie napisanym „Daughter”, które w pewnym momencie psuje trwająca prawie minutę operowa wstawka. Takie „My Rose” czy „Flamenco” natomiast brzmią bardziej jak rozgrzewka głosu przed koncertem niż pełnoprawne, warte umieszczenia na albumie piosenki. Podczas odsłuchu ciągle wracała do mnie myśl, że wokalistka mogłaby sobie odpuścić ten czy inny melodyczny wywijas. W końcu rzadko kiedy są one równoważone przez stabilizujący, mocny groove albo spuszczenie z tonu.

Nie, nie trzeba lubić tego typu gatunkowych crossoverów w muzyce popularnej.

Cowboy Carter nie jest też wolne od grzechów śmiertelnych. Jednym z nich jest obecność dwóch coverów na trackliście. O ile pierwszy, „Blackbiird”, jest tylko zbędny, nic nie wnosi i łatwo go zignorować, o tyle drugi, „Jolene”, to fatalna reinterpretacja i wykonanie najbardziej znanego utworu Dolly Parton. Nie lepiej jest z oryginalnymi piosenkami. Singlowe „Texas Hold ‘Em” to przykry flashback do jednego z najgorszych muzycznych trendów pierwszej połowy zeszłej dekady, czyli stylu zwanego boom-clap lub stomp & holler. „II Most Wanted” z Miley Cyrus to jaskrawy przykład współczesnej country-balladziarskiej tandety, a sąsiadujący z nią „Levii’s Jeans” z Post Malone’em to niesmaczna popowa popierdółka. Mój koncert żalów wieńczy „figlarne” „Ya Ya”, które zawiera prawdopodobnie najbardziej kompromitujące momenty płyty w postaci cytowania „Good Vibrations” Beach Boysów.

Utwór ten został ponoć usunięty z wydań fizycznych Cowboy Carter z powodu braku miejsca. Może to i dobrze?

A co wyszło? Bez wątpienia najlepszą piosenką na całym albumie jest „Bodyguard”. Ten jadący na west-coastowym, przypominającym „Dreams” Fleetwood Mac groovie utwór zapowiada się na nowy softrockowy klasyk i błyszczy na tle całej tracklisty. Poza tym Beyoncé najlepiej wypada, gdy jest w swoim żywiole. Na Cowboy Carter doszło do przedziwnej sytuacji – od wybornej funkowej miniaturki „Desert Eagle” już do samego końca album ma dość mało wspólnego z country, a więcej ze współczesnym popowym r&b. Te ostatnie 23 minuty – w końcu nieco ponad ¼ całego nagrania – odstają od reszty i potwierdzają tezę, że „projekt country Beyoncé” to sklejany przez pół dekady bałagan, ale brzmią naprawdę nieźle.

Coś dla miłośników kalifornijskiego smooth music.

Po zaznajomieniu się z Cowboy Carter w mojej głowie pojawiły się skojarzenia z nominowanym ostatnio do Oscarów filmu Maestro. Tak samo jak w przypadku Bradleya Coopera, Beyoncé „zagrywa się” w roli leada. Jej potrzeby nachalnych konceptualno-wykonawczych popisówek, budowania sobie pomnika i walczenia o najważniejszą nagrodę branżową tak samo przysłaniają deklarowany cel dzieła, czyli otworzenie oczu publiki na znaczenie czarnych muzyków dla gatunku country i folku. I mamy ten pomnik, przedmiot nieożywiony, figurkę z konikiem i flagą amerykańską na okładce. Nieważne więc, jak bardzo wyznaniowo-osobiste teksty pisze artystka i na jak fikuśne zaśpiewy ją stać, dobrym wspomnieniom z jej najnowszej płyty zawsze będzie mi towarzyszył nieprzyjemny posmak próżności i wyrachowania. Jestem przekonany, że jurorzy rejonowego konkursu talentów przy następnym zjeździe docenią jej starania, ale ode mnie w skali szkolnej dostaje tylko dwójkę z plusem. No, może trójkę na szynach.