Kool G Rap to ulubiony raper ulubionych raperów, choć Return of the Don z 2017 roku jest płytą ze zdecydowanie przekroczonym terminem ważności. Gdyby ukazała się jeszcze dekadę wcześniej, zdobyłaby zapewne platynę już za samą listę gości i warstwę muzyczną. Przyjrzyjmy się temu bliżej. Wtedy Freeway zasilał szeregi Roc-A-Fella, Termanology szturmem zaczynał zdobywać scenę, a Sean Price królował w podziemiu. MoSS sygnowany był przez samego DJ Premiera na jego następcę w kanonie nowojorskiego brzmienia. Tak czy inaczej, album ten w momencie premiery zainteresował raczej niewielkie grono odbiorców. Mnie z kolei sprawił ogromną przyjemność. Umówmy się, nowe nagrania raperów, debiutujących pod koniec lat osiemdziesiątych czy na początku dziewięćdziesiątych, nie elektryzują już jak w czasach ich świetności. Wyjątkiem jest może Nas, który ostatnio złapał drugą młodość. Niemniej, rzeczonego albumu Dona (jak sam się tu tytułuje) słuchałem częściej niż wszystkich Magic i King’s Disease razem wziętych.

Słychać, że Kool G Rap nie ma już tej dynamiki i werwy jak za czasów Live and Let Die. Rapuje poprawnie, a za szybszym nawijaniem możemy jedynie zatęsknić. Słuchając jego gangsterskich opowieści odnosimy wrażenie, że obcujemy ze starszym gościem w fotelu, którego siwizna jest sumą mądrości i doświadczeń. Jednak to nadal stary, dobry mafioso rap, więc i obecność Raekwona wcale nie dziwi. Co ciekawe, pojawiają się tutaj Conway i Westside Gunn jeszcze zanim – nomen omen – wystrzelili w mainstreamie. MoSS zadbał o piękną oprawę muzyczną. Każdy z jego beatów jest prosty, lecz niesamowicie urzekający. Niby to muzyka stworzona na klasyczną modłę, ale niekoniecznie nużąca. Rzekłbym, że prędzej orzeźwiająca. Być może to zasługa wyszukanych sampli, które po prostu trafiają w moje poczucie estetyki. Są ubóstwiane przeze mnie flety, zawsze robiące robotę, organy Hammonda. Cóż, wracam kolejny raz posłuchać tego krążka i będzie to najlepsza decyzja, jaką dzisiaj podejmę.