[Marcin Półtorak]

Mój pierwszy kontakt z King’s Disease II miał miejsce w porannym autokarze. Postanowiłem, że po niecałych czterech godzinach snu i na lekkim kacu to właśnie drugi album Nasa i Hit-Boya jest tym, czego potrzebuje mój zmęczony mózg. Oczekiwałem raczej czegoś kołysankowego do odbębnienia dziennikarskiego obowiązku. Nie miałem wielkich nadziei, bo nadal pamiętam pierwsze King’s Disease z zeszłego roku. To był album z gatunku „no spoko”.

Na szczęście okazało się, że KD II przebija poprzednika pod każdym względem. Nas rapuje bardziej żywiołowo, słychać, że znowu mu się chce – jakby na nowo obudził w sobie głód mikrofonu. Z kolei Hit-Boy produkuje lepiej, bardziej wizjonersko. Na zeszłorocznym wydawnictwie momentami zdarzały mu się dłużyzny, słabe bębny, braki w melodiach czy zupełnie nieinspirujące powielanie klisz. Tutaj z kolei wszystko jest jakieś, o wszystkim można coś powiedzieć. To znów Nowy Jork, pewnie, ale z mnóstwem dobrych patentów i odniesień.

Wygląda na to, że świat zachłysnął się King’s Disease II i szczerze mówiąc w ogóle mnie to nie dziwi.

[Modest]

Kiedyś spotkałem się z opinią, że Nas jest jednym z najciekawszych raperów w historii, ale na koncertach prezentuje swoje drugie oblicze – najbardziej nudnego MC. Powiedzieć, że na King’s Disease również był nudny, to nie powiedzieć nic, a Hit-Boy pod tym względem dotrzymywał mu kroku. Producenta z Kalifornii po N* In Paris porównywano do Boga, ale zdecydowanie przespał swój moment. Po latach dokonał w swoim stylu lekkiej wolty, która idealnie wybrzmiewa na najnowszym krążku z Nasem.

Szczerze mówiąc, po nowym Nasie niczego się nie spodziewałem. Zresztą po jakim tam nowym? Ja w ogóle już niczego się po nim nie spodziewałem. Dla mnie temat jego kariery już prawie nie istnieje i przechowuję go w odmętach pamięci głębiej niż jakiegoś Kool Keitha czy Chubb Rocka. To postać, która już tak nie elektryzuje, a to zdarza się nawet, jak Jay-Z dogra się gościnnie do Beyoncé. Tymczasem otrzymaliśmy krążek, który bez wątpienia powinien plasować się na podium w jego dyskografii. Zewsząd słychać zachwyty, oczywiście słuszne, a ja nie zamierzam się na siłę z tego wyłamywać. Album jest piękny! Tylko dziwne, że tym razem nikt nie próbuje wymądrzać się w dyskusji, czy przebił Illmatic.

Mam wrażenie, że samplowany hip-hop wraca. Tę tendencję doskonale widać u niektórych młodszych raperów. Dlatego Nas trafił na podatny grunt. Słychać tutaj Nowy Jork w najlepszym wydaniu, nawet gdy w niektórych produkcjach pojawiają się kalifornijskie inklinacje. Numer z Eminemem spóźniony o jakieś 15 lat, ale cieszy, że spotkały się w nim niemal trzy pokolenia. W dodatku najlepsi gracze z każdego z nich. Mamy nawet Lauryn Hill, która w ostatnich latach stała się niewielkim memem. Dobrze było usłyszeć Nasa! W końcu, ponieważ nie pamiętam, kiedy pomyślałem o tym w ciągu ostatnich lat.

[Adam Tkaczyk]

Ostatnie lata mocno znieczuliły mnie na nowe płyty ulubionych raperów i bardzo rzadko zdarza się, bym się jakąkolwiek premierą naprawdę ekscytował. Podobnie jak wyżej podpisani koledzy – nie miałem wielkich oczekiwań względem King’s Disease II. Pierwszą część „doceniłem”… czyli przesłuchałem kilka razy, uznałem, że jest niezła, i nie włączałem przez kolejne miesiące.

Nagrywanie z dawno niesłyszanymi legendami jest interesującym zabiegiem – na „jedynce” mieliśmy The Firm i Bruciego B, a teraz dostaliśmy jointy z EPMD (i Eminemem) oraz Lauryn Hill. Na mnie taka sentymentalna zagrywka zadziałała, chociaż szybko przypomniałem sobie, że mamy 2021 rok i nie zajarałem się kawałkami tych wykonawców już ładnych kilka lat. Tym niemniej – ciekawie jest posłuchać, jak trzymają się legendy.

King’s Disease II złapało mnie niemal od samego początku – kawałkiem Death Row East – i utrzymał uwagę niemalże do samego końca. Cieszy mnie, że weterani coraz częściej zdają sobie sprawę, że ich zadaniem jest dostarczanie nam jakościowej muzyki, a nie gonienie za trendami (często jedno wyklucza drugie, gdy dochodzi do zmiany pokoleniowej). Ojciec Czas jest bezlitosny – również dla wykonawców muzycznych. W pewnym momencie trzeba się skupić na fundamentach, na swoich mocnych stronach, jednocześnie szukając możliwości odświeżenia twórczości. Odnoszę wrażenie, że to właśnie uzyskał Nas poprzez bliższą współpracę z Hit-Boyem. Może w pełni cieszyć się swoim statusem legendy, weterana – wykorzystywać swoje doświadczenie i wizerunek, opowiadać nam historie sprzed lat niczym wnukom przy kominku. A Hit-Boy dba przy tym, by brzmiało to ponadczasowo – świeżo w 2021 roku, ale wyraźnie przyprawione brzmieniem lat ubiegłych. Obstawiam, że to nie jest ich ostatnia wspólna płyta.

Nadal jednak czekam na kolejną szerszą współpracę Nasa z No I.D. – Life Is Good było wspaniałym albumem…

[Mateusz Osiak]

Dokonując co jakiś czas reasumpcji niezwykle bogatej dyskografii O.S.T.R-a Nasa często łapię się na tym, że moje początkowe zachwyty czy po prostu ciepłe słówka na temat jego płyt kończą się tym, że zupełnie do nich nie wracam. A jak już wracam, to męczą mnie takie wycieczki w przeszłość – i mowa tu o docenianych wszem i wobec Life Is Good i King’s Disease. Na nowym krążku wszystko sprzyjało temu, bym znowu się nabrał. Killings Skills Hit-Boy to szef nad szefami. Jego produkcje są tak smooth, że ciepełko zalewa mi duszę, a przy instrumentach w Moments po prostu doznaję. W bardziej hitowych produkcjach, takich jak Death Row East też czuć tę hip-hopową głębię, a przed oczami staje mi cała historia rapu. Zmylić próbowało mnie też to, że w Ostrowskiego Nasira wstąpiła nowa energia i już nie jest tak przymulony, jak czasami bywał. Miejscami leci całkiem świeżo i ogólnie rzecz biorąc jest dość przyjemnym uzupełnieniem bitów. Problem jednak w tym, co raper z Łodzi Queensbridge pierdaczy w tekstach. Już w pierwszym kawałku fragment:

Take my word like you would from the Book of Revelations
Dead presidents, that shit come when you dedicated
I invest in education ’cause we wasn’t privy

zwiastuje jakąś Eldoizację KRS-One-izację przekazu, a jak wjeżdża z „Accepted my position as the master teacher„, to zaczynam sobie myśleć, że mitologizacja samego siebie wjechała w niezdrowe rewiry. Niestety, do pozycji mentora czy do bycia trybunem ludu Nasowi brakuje w tekstach głębi i rozbudowywania swoich myśli czy choćby kilku ciekawych obserwacji. O tym, że np. więzienia nie działają wiedzą pewnie wszyscy Amerykanie wzdłuż i wszerz kraju. I nie muszą do tego znać statystyk o rekordowych liczbach recydywistów, wystarczą im pewnie ze dwa epizody „The Wire” czy któregoś z setek innych tekstów kultury. Podobny problem słychać w bezpiecznych wspominkowo-melancholijnych tekstach o tym, że „ło baben, kiedyś to było, siadajcie, małe kurwie, Dziadzio Nas już zaczyna bajdurzenie o Bałutach Nowym Jorku„. Nawet zestaw follow-upów i name dropów jakby niezmienny od lat. Zatem jak wjeżdża Lauryn Hill z gościnnym występem, to żałuję, że Hit-Boy nie zaczął kolejnej rozmowy z Nasem od „Stary, głupia sprawa z tymi bitami…”.

[Mati Wieczorek (Yata)]

Jest to najlepszy album Nasa jakoś od 8-10 lat, głównie za sprawą świetnych produkcji Hit-Boya. Po pierwszej części KD, która była dla mnie powrotem do jego twórczości – czułem zawód, że Nasir się wypalił i nie ma już do czego wracać. Że już do końca kariery będzie tylko echem osiągnięć ze swoich pierwszych trzech płyt. Na szczęście się myliłem i z czystym sumieniem mogę wystawić temu projektowi 8/10, tak samo jak zrobił to Anthony Fantano. Jeśli chodzi o gościnne występy, to problem mam tylko z Eminemem, który mniej więcej od 2012-14 wytrwale pracuje na niszczenie swojego wizerunku bawiąc się w sprintera i wypluwając z siebie najgorsze utwory, jak i całe płyty ze swojej dyskografii. Tutaj w numerze z EPMD przez chwilę było w porządku, lecz musiał to oczywiście pod koniec zepsuć wchodząc w tryb „maksymalnego męczenia słuchacza”. Niweczy to przy okazji nastrój albumu, gdzie Nas przez całą jego długość dobiera wersy bardzo rozważnie (co nie wyklucza emocji słyszalnych w jego wokalu, odnoszę wrażenie, iż odnalazł gdzieś na nowo iskrę do dawania z siebie stu procent) i daje tym świetnym bitom oddychać. To, co zrobiła Lauryn Hill? Wow. Mam nadzieję że wyda za jakiś czas cały album w takiej stylistyce, na bank skończyłby w moim top 10 roku. Ulubione utwory chronologicznie: Death Row East, 40 Side, Rare, Nobody.

Odnosząc się do słów Modesta powyżej – stary, Illmatic jest nie do przebicia i chyba po prostu wszyscy się z tym już pogodzili. Zbyt dużo cegieł pod fundament brzmienia NYC to położyło.