Prawdopodobnie tyle, ilu ludzi na świecie, tyle jest też opinii o kosmosie. Mowa oczywiście o tych, którzy poza Ziemię nigdy nie zawędrowali. Ileż pytań pojawia się w głowie… Jakie odczucia towarzyszą międzygwiezdnym spacerom? Jakie obrazy, światła, kontrasty? Jak zmienia się tam oddech? Jakie dźwięki można tam usłyszeć?

Na to ostatnie pytanie odpowiedź jest śmiesznie prosta, choć niedosłowna. Mimo że nie wiem, jakie brzmienia słychać w przestrzeni kosmicznej, to jestem w stanie wyobrazić sobie, jakie w pełni oddawałyby jej urok. Serwuje nam je amerykański slowcore’owy/space-rock’owy zespół Duster, powstały w 1996 roku. Kompilacje szumów, akordów czy wokali, jakie tworzy owa grupa są niesamowicie hipnotyzujące, a pływanie między dźwiękami ich utworów jest jak lot w stanie nieważkości, między pasami gwiazd i planetoid. Depresyjna i melancholijna przestrzeń kosmiczna, paradoksalnie przepełniona zarówno wszechobecną pustką, jak i błogim uczuciem spokoju – tak właśnie opisałabym ich muzykę.

W 1998 roku Duster wydaje swój niesamowity pierwszy album – „Stratosphere”. Na okładce widnieje najspokojniejsze pole uprawne, jakie kiedykolwiek zobaczycie, a tuż za nim kryje się iście obfita space-rockowa uczta. Nie dość, że do serca trafiają niesamowite lirycznie teksty, zawierające w swej prostocie wszystko, co jest potrzebne by zrozumieć istotę, to panowie pieszczą bębenki słuchaczy cudownymi, magicznymi wręcz łączeniami sekwencji instrumentów. Nazwa albumu właściwie też nie jest przypadkowa: w stratosferze Ziemi nie występują żadne turbulencje i tak samo sprawa się ma, jeśli chodzi o ten krążek. Przejścia między kojącymi brzmieniami są płynne, gładkie i wyciszające.

Na tym albumie dostajemy prawdopodobnie zarówno komercyjny jak i twórczy peak kariery zespołu, a to dopiero debiut. Pod względem czysto muzycznym jest to tak zwany wjazd z buta, niczym Shawcross w nogi Ramseya w 2010. Jednak piękno tego wydawnictwa publika dostrzegła dopiero po latach od jego premiery. Pomimo tego, można stwierdzić, że jest to płyta uniwersalna. Nie tylko krytycy i koneserzy „ambitniejszej” muzyki się nią zachwycają. Uznaniem cieszy się ona nawet wśród bardziej mainstreamowych słuchaczy – świadczy o tym pójście w tiktokowy viral tracku „Inside Out”.

Dwa lata później, czyli w 2000 roku, słuchacze zostali zaproszeni na kontynuację olimpijskiej uczty poprzez album „Contemporary Movement”. Krążek ten pomimo bycia ciut słabszym od poprzednika, wciąż jest wybitnym dziełem. Nasza podróż przez niezbadaną kosmiczną przestrzeń trwa, a utwory pokroju „Me and the Birds” czy „Auto-Mobile” utwierdzają tylko w jej pięknie. Znajdujące się tam wokale Claya Partona to coś nie z tej Ziemi, dosłownie. Przed oczami w trakcie odsłuchu mogą ukazać się coraz to bardziej malownicze galaktyki, owiane specyficzną nostalgią. Zarówno lirycznie, jak i melodycznie, sztuka sama w sobie.

I tutaj niestety okresowo kończy się sielanka, a Duster znika na 19 lat ze sceny. Szmat czasu. Wtedy członkowie zajęli się swoimi projektami pobocznymi, takimi jak Helvetia czy Eiafuawn. Jednakże w 2018 zreaktywowali zespół i wracając do korzeni nie zawiedli. Self-titled album z przeuroczym kotkiem na okładce czy zeszłoroczne „Together” pokazują, że zespół wciąż trzyma poziom i klasę. Poczucie transcendentności w ich muzyce nie wygasło pomimo upływu prawie dwóch dekad. Są niepodważalnie jednymi z najlepszych, jeśli nie najlepszymi w slowcore’owym fachu.

Harmonia, eskapistyczny nastrój, smutek, swego rodzaju pustka i pełnia jednocześnie. Panowie ze słonecznej Kalifornii zdają się tworzyć muzykę dla ludzi, którym jest już raczej wszystko jedno – w wielu aspektach życia, ale na pewno nie muzycznym. Zatem jeżeli chcesz wybrać się na międzygwiezdny spacer i odpłynąć myślami w Mgławicę Oriona, jednocześnie czując lekką melancholię, Duster w mgnieniu oka może zaskarbić sobie twoją sympatię, a nawet stać się twoim ulubionym zespołem.