Już w najbliższy poniedziałek, 13. maja, Danny Brown wystąpi w warszawskiej Stodole. Z racji tego, że wybiera się tam znaczna część naszej redakcji, postanowiliśmy podzielić się naszymi ulubionymi kawałkami rapera z Detroit. Zapraszamy najpierw do przejrzenia naszych wyborów, a potem do wspólnego moshpitu.

[Marcin Półtorak]

Danny Brown – Tantor

Rozkminiałem, czy nie chcemy tutaj jakiegoś „Dip” albo innego „Smokin’ and Drinkin’” (ja wolę tę skrzecząco-ćpuńską wersję Danny’ego od tej korporacyjnej, co poradzę). Ale liczę na to, że oba powyższe jeszcze usłyszymy w kolejnych akapitach. Mój głos finalnie idzie na „Tantor” – bo w podkaście o „Quarancie” Matt z Horrym przejechali się po tym singlu jak Dave Free po… a, nieważne. W każdym razie „Tantorowi” (okropna deklinacja) trzeba oddać, co tantorskie. Przede wszystkim nie rozumiem zarzutów o kakofonię. Kakofonię to miał Madlib ze swoimi losowo wrzucanymi strzępkami dźwięków, tu jest ciepły sampel z klasycznego rocka z uporządkowanym, przebojowym riffem. Jest życie, jest nawałnica talerzy, jest adrenalinka, będziemy sobie skakać na koncercie. Jimmy już stroi swój wewnętrzny żyroskop do młynu.

[Mateusz Osiak]

Danny Brown – Ain’t It Funny

Jak wspominałem w recenzji „Quaranty”, Danny Brown dojrzał. Potrafi pisać introspektywnie, w sposób, który budzi współczucie. Niemniej nie takiego Browna poznałem i nie takiego oczekuję na koncercie. Chciałbym zobaczyć – przynajmniej w niektórych kawałkach, bo rozumiem, że to trasa promująca najnowszy album – tego nafaszerowanego dragami pojebusa, strzelającego seriami błyskotliwych skojarzeń. Nigdy nie brakowało mu autoironii, zabawnych wersów czy kreowania wokół siebie przerysowanego świata, „Ain’t It Funny” jest o tyle dobrym przykładem takiego Danny’ego, że do tych wszystkich części składowych dochodzi jeszcze podkręcający to wszystko teledysk wyreżyserowany przez Jonaha Hilla z gościnnym udziałem Gusa Van Santa (wtf?). Znajdujemy się w upiornym sitcomie z lat 80-tych, gdzie raper jest naćpanym głównym bohaterem sikającym na rodzinne zdjęcia, a domownicy próbują się z nim uporać. W tle śmiech z widowni, w bicie złowieszcza syrena, Danny w kółko pyta: Ain’t it funny how it happens?. A ja oglądam to i staram się ogarnąć, czy to bardziej zabawne czy przerażające. Oh, Uncle Danny!

[Alki Alkz]

Danny Brown – Grown Up

Któż jako dzieciak nie marzył o byciu dorosłym? Danny Brown wyznaczył to sobie jako cel. Nic dziwnego, skoro nie miał kolorowego dzieciństwa. Jak wspomina w powyższym kawałku, na kolację jadł płatki śniadaniowe, często szkolny lunch był jego pierwszym posiłkiem dnia, do tego faszerowano go lekami na ADD. Teraz w drodze na brunch jara bycze blanty, codziennie budzi się obok innej dziewczyny, w tej samej częstotliwości otrzymuje kwit na konto. Danny, cytując polskiego klasyka, po upadku potrafił wstać i dalej iść przed siebie, powoli dążąc do sukcesu, który wreszcie osiągnął. I taki jest właśnie przekaz tej historii, nawiniętej pod bit duetu Party Supplies. Warto dodać, że wykorzystano w nim linię perkusyjną z „Tomorrow Comes Today” zespołu Gorillaz.

[Ania]

Danny Brown – Best Life

Spośród wszystkich amerykańskich gett i dzielnic historia Detroit jest chyba najbardziej przerażająca. Nie tylko ze względu na samo bankructwo miasta, ale też całe ulice opuszczonych domów i politykę podatkową władz metropolii dyskryminującą czarnych mieszkańców (których dziś jest ich tam ponad 80%!). Eminem, Boldy James, Babytron i Danny Brown pewnie nie znają się na miejskiej polityce i nie rapują o niej, ale bez wątpienia przyczyniła się ona do budowania brutalnych, wulgarnych, znarkotyzowanych i patologicznych historii. Szczególnie w przypadku Danny’ego, rapera, w którego twórczości horror używek, eskapistycznych imprez, gang-bangowania i biedy jest zamaskowany, ale wszechobecny, Detroit odcisnęło piętno. „Best Life” to moment, w którym całe złe miejskie dziedzictwo jest jednak przekuwane w historię o wartości codzienności. Motyw śmierdzący kliszą, ale w kontekście bezwzględności dotychczasowego katalogu Danny’ego – wyjątkowo piękny. To piękno jest tylko potęgowane przez romantyczny, melodyczny, pełny smyczkowych sampli bit Q-Tipa (całość daje mocny klimat sunshine popu z lat 60.) i linijkami Browna, który nawet z najgorszej sytuacji wyciągnął zabawną puentę. Jest energia w mantrze Ain’t no next life, so I’m living my best life i czuć ją w głosie Danny’ego w ostatnich latach, czy to w odcinkach jego podcastu, czy w bardziej introspektywnych momentach „Quaranty”. Jako oddanej fance, jest mi to bardzo miło słyszeć.

[jimmyashh]

Rustie – Attak (feat. Danny Brown)

Może być tak, że moja ulubiona piosenka Danny’ego to nawet nie jego piosenka, a gościnka u Rustiego na elektronicznym sztosie, który zresztą nie wiem, pod jaki podgatunek sklasyfikować. Wiem jednak, że w połączeniu z popisami na majku klepie niesamowicie i napełnia baterie już przy pierwszych dźwiękach syntezatora. Tak naładowanym aż chce się znaleźć osoby, z którymi można by podzielić się tą energią. Wysoce prawdopodobne, że takie znajdą się na najbliższym koncercie. Żyroskop nastrojony.