Jacek Baliński był pierwszą osobą z hip-hopowego środowiska, która rozpoznała mnie w realnym życiu. Spotkaliśmy się przypadkiem na warsztatach dziennikarskich w czasach liceum. Obaj byliśmy blogerami, zajmowaliśmy się polskim rapem i często przecinaliśmy się w sieci. Później ze sportową zazdrością patrzyłem, jak szybko zbudował swoją pozycję w portalach, a następnie zajął się wydawaniem swoich książek. O serii „To nie jest hip-hop. Rozmowy” nagrywałem już odcinki, niedługo wychodzi jej szósty tom, a ja kibicuję, by trwała jak najdłużej (nie chcę wierzyć w jej zapowiadany koniec). Dziś Jacek Baliński opowie Wam, dlaczego wybrał hip-hop.

Czym dla Ciebie jest hip-hop?

Jest muzyką, która towarzyszy mi w zasadzie nieprzerwanie od 2003 roku. Mniej więcej od końca podstawówki do końca liceum nie słuchałem niemal niczego innego. Diggowałem jak opętany. Najpierw chciałem poznać cały polski rap – myślę, że do okolic 2009/10 znam prawie wszystko. Później wjechałem w Stany, ksywka po ksywce sprawdzając twórczość artystów przedstawionych w leksykonie „Beaty, rymy, życie” – dotarłem bodaj do Slick Ricka, aż skumałem, że jest też trochę innej fajnej muzy. Z biegiem czasu rapu było w moim życiu coraz mniej, lecz mimo to nadal jest ze mną i bardzo mnie to cieszy. Zapewne częściej słucham innych gatunków, niemniej w moich corocznych podsumowaniach w TOP100 najczęściej słuchanych utworów zwykle 70% to polski rap. Słyszę tekst, w jakiś sposób oddziałuje on na mnie – i mogę katować ten numer trzy dni z rzędu, bez przerwy.

No i gdyby kierować się idyllicznym, czteroelementowym obrazem hip-hopu, to hip-hop to dla mnie graffiti. Podobnie jak z rapem: były odpływy, były przypływy, ale jestem dużym fanem tej formy ekspresji. Dla postronnych niezrozumiałe, ale ultraciekawe zjawisko. Płyty kupuję rzadko, a albumy, magazyny i ziny o sztuce posługiwania się farbą w aerozolu kupuję regularnie.

Na koniec zaś pragnę zacytować fragment odpowiedzi Ero na to samo pytanie, które zadałem mu w trzecim tomie „TNJHH. Rozmowy”. Podpisuję się pod tym obiema rękami.

„Wszystkie atrakcje życiowe są zawarte w tym słowie: hip-hop. Jak coś jest hip-hopem, mój mózg od razu wszędzie wysyła dziesiątki (…). Mnóstwo rzeczy określam mianem hip-hopu. Jak coś jest zajebiste, mówię: »To jest hip-hop!« (…). Hip-hop jest sumą moich przeżyć. Jestem swoim hip-hopem, ale ty też możesz być swoim hip-hopem. Każdy ma swój. Tylko niektórzy mają chujowy (śmiech)”.

Jakie jest Twoje pierwsze hip-hopowe wspomnienie?

Kurczę, raczej nie jest to pierwsze wspomnienie, ale pierwsze takie, które rzeczywiście mam zapisane w pamięci, potrafię je odtworzyć. Wspomnienie to jest związane z zespołem o nazwie Jeden Osiem L, jako że jestem dzieciakiem urodzonym w roku 1994 i załapałem się na nieszczęsną falę hip-hopolo. Pamiętam, jak z którymś z rodziców byliśmy w sklepie i kupiliśmy „Wideotekę”, którą do tej pory mam na strychu w rodzinnym domu. Szczęśliwie jednak trwający wtedy drugi boom na hip-hop miał również inne oblicza, więc dosłownie chwilę później kupiłem między innymi „Muzykę poważną” Pezeta i NOONa – a co lepsze, przyniosłem ją na szkolną dyskotekę. Nie pamiętam, czy coś z tej – jakże przecież imprezowej… – płyty zostało ostatecznie puszczone na zabawie czwartoklasistów, ale pamiętam koleżkę, który toczył ze mnie bekę, że słucham muzyki poważnej. Musiałem mu wytłumaczyć, że to hip-hop i że się nie zna.

Lata 2003–04 to też okres, kiedy rap jeszcze latał w Radiostacji – i to latało go całkiem sporo. Nagrywałem różne utwory na kasetę, która niestety gdzieś się zapodziała, ale mam wkładkę z odręcznie zapisaną tracklistą. Flexxip „List”, V.E.T.O. „Kamyk zielony”, Wychowani na Błędach „Dowód odpowiedzialności”, Mor W.A. „Dla słuchaczy” – to pierwsze z brzegu tytuły, które udało się zarejestrować. Inna sprawa, że gdyby nie rzeczona tracklista (z wieloma błędami), nie potrafiłbym przywołać tego wspomnienia, bo zwyczajnie nie pamiętam, że siedziałem przy radiu i cokolwiek nagrywałem. Względnie wyraźnie pamiętam tylko, jak kiedyś usłyszałem „Ławkę, chłopaki z bloków” Numera Raz, jak bodaj jechaliśmy gdzieś samochodem z ojcem.

Chętnie bym przywołał jeszcze kilka podobnych wspomnień (vide teledyski na Vivie), bo na swój sposób rozczulają mnie one, natomiast nie ma na to miejsca, więc zakończę wzmianką o dwóch częściach składanki „Hiphopstacja”, która w 2004 roku została wydana pod patronatem Radiostacji. Pamiętam, że kupowałem ją z rodzicami i rodzice pytali pracownika sklepu, czy jest to odpowiednia muzyka dla dziesięciolatka… Okazało się, że luz. Było tam sporo – z dzisiejszego punktu widzenia – klasyków. Katowałem je na tyle często, że do tej pory, jak słyszę „Bez ciśnień” Zipery, mam wrażenie, że zaraz wleci wspomniany przed chwilą „List”, bo taka była kolejność na „Hiphopstacji”…

Jak zmieniło się Twoje podejście do hip-hopu na przestrzeni lat?

Za dzieciaka fascynacja i próba identyfikacji też na poziomie ubioru; pamiętam, że chciałem mieć smycz na klucze, bo myślałem, że to jakiś fajny hiphopowy gadżet, taki kajdan trochę. Etap gimnazjalny to 100% hip-hop i szerokie ciuchy. Swoją drogą nigdy nie zapomnę, w jakim szoku byłem, gdy w skateshopie dowiedziałem się, ile kosztują baggy Mass DNM… Raperzy cały czas nawijali, że bida jest i lipa, a te portki kosztowały trzy razy tyle co normalne spodnie – ale w końcu udało się tatę namówić na jedne z tańszych.

Liceum, powiedzmy, że kontynuacja 100% hip-hop, ale na studiach już zmiana. Pih w czwartym tomie „TNJHH. Rozmowy” wspominał, że od pewnego momentu na studia prawnicze zaczął chodzić w dresach Moro Sport, podczas gdy na początku przychodził niemalże pod krawatem i z aktówką – ja miałem dokładnie odwrotnie. Nie to, że śmigałem na zajęcia w garniaku, ale, szczególnie na magisterce, na SGH-u, miałem wrażenie, że hip-hop nie licuje z powagą uczelni. Jak wjechałem na pierwszy wykład w czerwonej bluzie Prosto, którą dostałem jako część rozliczenia za reklamę w magazynie, który niegdyś wydawałem, poczułem się… głupio. Nie pisałem magisterki o muzyce – pisałem o zarządzaniu kryzysowym na przykładzie marki Tiger. Licencjat z socjologii pisałem o graffiti – to była zresztą całkiem spoko praca, bazująca na pogłębionych wywiadach z kilkoma kolegami parającymi się tym fachem – ale nie wiem, czy komukolwiek na SGH-u o tym powiedziałem, bo co sobie taki jegomość pracujący w korporacji pomyśli…

Zmierzam do tego, że na pewnym etapie życia z różnych względów chciałem wręcz wyprzeć się hip-hopu – teraz prędzej chciałbym wyprzeć się tego, że kiedyś chciałem się go wyprzeć. Cytując wypowiedź Winiego z pierwszego tomu „TNJHH. Rozmowy”: „(…) kultura hip-hop jest moją dużą inspiracją i w żaden sposób nie będę się tego wypierał. Uważam hip-hop za niesamowitą sprawę, która wniosła potwornie wielki wkład do popkultury”. Pomimo chwilowego kryzysu przed kilkoma laty, uważam, że jestem w chuj hiphopowym dzieciakiem. Nie oznacza to, że chodzę w ciuchach 3XL, kręcę się na głowie, beatboxuję i freestyle’uję z ziomkami w kółku – ale czuję, że mental mam hiphopowy i jaram się tym.

Biorąc pod uwagę Twój dorobek, z czego jesteś najbardziej dumny?

Oczywiście z serii „TNJHH. Rozmowy”. Jestem zajebiście dumny z tych książek i czuję, że coś od siebie wniosłem do historii polskiego hip-hopu. Jestem dość nieskromny w tym przypadku, choć nie jest to równoznaczne z tym, że chodzę dumny jak paw i myślę, co to nie ja. Absolutnie tak nie jest, niemniej jestem świadomy wartości tego tytułu. Cieszy mnie, że jest on szanowany i rozpoznawalny. Pewną satysfakcję sprawia mi też w sumie myśl, że jestem jedynym gościem w tym kraju, który przez co najmniej kilka ładnych lat żył z tego, że tworzy i wydaje książki o hip-hopie.

Czy jest jakiś dawny tekst, na który krzywisz się lub szczególnie się zdezaktualizował?

W zasadzie wszystkie dziennikarskie rzeczy sprzed „TNJHH. Rozmowy” – do kosza. Na szczęście nikt o nich nie pamięta, a ja staram się patrzeć na nie życzliwie, bo jednak na nich uczyłem się warsztatu, który pozwala mi nie krzywić się na widok pierwszego tomu książki. Pierwszy tom wybitny nie był, podobnie jak drugi czy nawet trzeci – niemniej wstydu na pewno nie ma, koniec końców są to dobre pozycje, z którymi warto się zapoznać. Poza tym w momencie, gdy wydawałem każdą kolejną część, była ona najlepszym, na co było mnie wtedy stać. W każdą wkładałem ogrom pracy i serducha, więc nie mam zamiaru biczować się za to, że w wieku 22–25 lat nie byłem jeszcze najlepszy na świecie. Bardziej cieszy mnie to, że każdy kolejny tom był krokiem naprzód i stanowił dowód na mój nieustanny rozwój.

Czy masz jeszcze jakieś hip-hopowe marzenie?

Nie należę raczej do marzycieli, żyję sobie po prostu. Fajnie byłoby doprowadzić „TNJHH. Rozmowy” do miejsca, gdzie czułbym, że są tam absolutnie wszyscy, na których udziale mi zależało, ale to z kilku powodów jest niemożliwe. Na pewno nie mam marzeń w stylu „chciałbym pogadać z Nasem”, bo raz, że z amerykańskim rapem od dawna nie jestem na bieżąco, a dwa, że nad kilkuminutową pogawędkę z gwiazdą zza oceanu przedkładam wielogodzinne rozmowy z ludźmi z polskiej sceny.

Gdybyś mógł zmienić jedną rzecz w hip-hopie – co by to było?

Musiałbym na siłę coś wymyślać. Cieszę się tym, co jest i co mi się podoba. Istnieje dużo rzeczy, które mi się nie podobają i czasem pokręcę na nie nosem, ale raczej nic ponadto. Skupiam się na tym, żeby samemu dostarczać do hip-hopu wartościowe treści – hip-hopu tym zapewne nie zmieniam, ale wierzę, że przynajmniej pomagam utrzymywać go w dobrej kondycji.

Czy myślisz, że hip-hop przetrwa kolejne 50 lat?

Nie zajmuje to zupełnie mojej głowy. Mam nadzieję, że tak, bo hip-hop jest spoko, natomiast – w kontekście rapu – odpowiem może w ten sposób: jak byłem młodszy, to nie potrafiłem do końca skumać, dlaczego wielu ludzi tak bardzo wyczekuje premiery płyty X czy Y, skoro do tej pory ukazało się tyle wspaniałej muzyki, że jedno życie to za mało, by w całości się z nią zapoznać… Jeżeli miałbym wybierać, to bardziej życzyłbym sobie, żeby przetrwały dobre style, żadne bohomazy.

Preorder szóstego tomu „To nie jest hip-hop. Rozmowy” można zamówić TUTAJ.