Druga solowa płyta Ero, „Eroizm”, właśnie się ukazała. Mainstreamowe media jak długie i szerokie wylewają wodospad pochwał dotyczący reprezentanta JWP, który przypomina nam, czym jest prawdziwy hip-hop i serwuje złote myśli ulicy. Według recenzentów Ero się rozwija, jest epicki, bezpretensjonalny, wyjątkowy, znakomity i można by tak wymieniać bez końca. Oczywiście negatywnych przymiotników próżno szukać.

Trzeba przyznać, że Ero trudno podejść z którejkolwiek strony: jest chodzącym hip-hopem, przez lata dostarczał solidnych gościnek, a działalnością w JWP wybudował sobie pomnik. Na dodatek w wywiadach wypada na sympatycznego, twardo stąpającego po ziemi ziomka, z którego wylewa się zajawka. Co więcej, jak wrzuca singiel, to bit buja, flow się zgadza, a kolejne wersy serwowane są z takim delivery, że momentalnie wpadają w głowę. Ale jak wychodzą całe solówki… No właśnie.

Wydany dwa lata temu, wyczekiwany przez ponad dekadę debiut Erosa powinien już krytykom zapalić czerwoną lampkę. Był to album wypełniony wersami-chochołami, takimi jak: „To jest koniec słodkich piardów, rapów bez dreszczy” oraz „Rap-gra nie herbata, żebym miał ją słodzić”. oraz zawierał punchline’y w stylu: „Tak ich pierdolę, że może być z tego dziecko”, „Dzień dobry, przyszedł ten co posprząta / Byłeś niegrzeczny to spierdalaj do kąta”. Odniesienia, którymi posługuje się Ero musiał wyciągnąć z zeszytu rymów zostawionego kilkanaście lat temu w meblościance („Kiedy wchodzę na majka to jest koniec / I trzęsą się przy tym nawet cycki Ewy Sonet”), a MC irytuje też niechlujnymi, prostymi rymami czasownikowymi czy odgrzewanymi po raz kolejny w stylu: „To klasyk, nie trapy, staroszkolny flavour / Moje złote myśli, które zapisuje w wave’ach”. Do tego niemalże cała płyta utrzymana była w konwencji boom-bap banger aka „dajcie bębny, ja porzucam punchlines i coś z tego będzie”, przez co nudziła się po kilku utworach. Owszem, produkcja była wypełniona klasycznymi petardami, a charakternie kładzione wersy mogły się podobać. To jednak nieco za mało, by wybaczyć „Elwisowi” wszystkie wady i tłumaczyć je siłą jego stylówy. Zrozumiałbym, gdyby kupił to kościół pw. JWP, ale że krytycy także sięgnęli rękami do majtek?

Tegoroczny „Eroizm” powiela sporo błędów poprzednika. Ero ponownie chce nas zatłuc wątpliwej jakości braggadoccio, nieodkrywczymi przemyśleniami i agresywnymi liniami kierowanymi w niebo. Jego jedynym pomysłem na numer zdaje się być… zrobienie bangera w każdej możliwej konfiguracji. A to z Shellerem, a to z ziomkami z JWP, a to z Głową, Jano i Hazzidym, a jak nie ma kogo zaprosić, to i samemu. Tematycznie o wszystkim i o niczym – trochę o własnej filozofii, która opiera się na byciu dobrym ziomem, o pamięci o przyjaciołach i rodzinie, o trzymaniu głowy na karku, chodzeniu stopami po ulicy. Ponadto, sporo przekonywania o tym, że jest się świeżym, że zawsze daje się dobre linie. Bla, bla, bla, wiecie, o co chodzi, bo takich hip-hopowych, ulicznych płyt słyszeliście pewnie setki. Zabawnie robi się, gdy arcywrogiem Ero stają się hejterzy (kolejny jakże świeżuchny pomysł na kawałek) i przez dwa tracki są jechani przy jednoczesnym przekonywaniu, że ma się ich w dupie. Chwilami wytchnienia są numery „Moja historia” (zgadnijcie o czym) i lovesong „Jedwab”, które choć także nie są superambitnymi patentami, to są zgrabnie poprowadzone i subtelnie napisane.

Piszę to nie dlatego, że „Eroizm” jest zły. Nie jest. Ero ma znakomite ucho do bitów i jest trochę prawdy w stwierdzeniu, że nawet jak nawija na czasownikach, to w jego wykonaniu i tak brzmią dobrze. Kilka kawałków, na czele z dwoma wspomnianymi pod koniec ostatniego akapitu, wypada naprawdę solidnie, a większość z nich zapewne spełni swoje zadanie, jakim jest zmuszenie ludzi do skakania na koncertach. Niestety, nie ma tu nic ponad zwykłą porządność, brzmi to jakby Ero przyszedł do pracy, odbębnił swoje i poszedł na chatę. A to trochę mało, bo na jego pomniku widać coraz większe rysy, w tłuczone na jedno kopyto bangery wkrada się nuda, a ogon już dawno został zjedzony. Ciekaw jedynie jestem, kiedy dostrzegą to nasi kochani opiniotwórcy.