W dzisiejszej odsłonie cyklu „Dlaczego Hip-Hop?” gościmy Expo 2000 – producenta, którego możecie kojarzyć głównie ze współpracy z Belmondawg oraz jako współogarniacza w kolektywie Poppyn. Oprócz tego Expo jest autorem kilku remixów, a niedawno wypuścił singiel „A Milli Milli”. W tytułowym tracku tego dwukawałkowego wydawnictwa usłyszycie właśnie Młodego G, a także Liroya, natomiast drugi numer to instrumentalne „Sci-Fi Boom Bap”, z którego bije duszny, industrialny klimat.

Czym dla Ciebie jest hip-hop?

Towarzyszem, z którym od ponad 25 lat łączy mnie skomplikowana relacja. Zapewnił mi w życiu wiele rozrywki, postawił w ciekawych sytuacjach, sprawił sporo zawodu i dał trochę chleba. Widzę go jako hydrę, na której głowach rysują się jednocześnie twarze mędrców i przygłupów.

Jakie jest Twoje pierwsze hip-hopowe wspomnienie?

Najwcześniejsze to teledysk MC Hammer – „Can’t Touch This”, który emitowano w polskiej telewizji na początku lat dziewięćdziesiątych, ale to nie jest wspomnienie istotne. Dużo ważniejsze pochodzi z roku 1995, kiedy poznałem „Alboom” Liroya. Obok kilku przekleństw i tekstu o zabarwieniu seksualnym, przez których pryzmat ta płyta była oceniana, gość poruszał ówczesne problemy społeczne: bezrobocie, korupcję, polaryzację społeczeństwa, przemoc wobec dzieci i idące za nią samobójstwa. Nie znałem wtedy wykonawców mówiących o takich rzeczach (Kazika poznałem później), szczytem alternatywy były dla mnie jakieś głupoty od Big Cyca. Poza tym nie słyszałem wcześniej niczego, co tak brzmiało: ciężkie beaty na perkusyjnych breakach, pulsującym basie i gitarowych riffach, to było dla mnie odkrycie Ameryki, dosłownie i w przenośni. Zaraz po tym nastał okres, w którym zacząłem rejestrować zmiany w otoczeniu wokół mnie. Przechodząc tunelem pod jednym z gdańskich falowców, zwróciłem uwagę na jego pomalowane ściany farbami w sprayu. Oczywiście widziałem już wcześniej pojedyncze napisy typu „Depeche Mode” wykonane tym narzędziem, taki napis pojawiał się nawet w klipie „Scoobiedoo Ya”, który leciał na liście 30 Ton. Jednak te malunki z tunelu okazały się bardziej skomplikowanymi formami, np. połamane litery ze strzałkami. Niedługo później, na peronie stacji SKM Gdańsk Przymorze, zobaczyłem kolejkę pomalowaną w ten sam sposób, zapamiętałem to jako magiczne doświadczenie. W okolicach roku 1998 bardzo wkręciłem się w big beat, który przeżywał wtedy swój peak – Fatboy Slim, Chemical Brothers, The Prodigy. Tę muzykę produkowano praktycznie w taki sam sposób co hip-hop, była jednak bardziej dynamiczna i taneczna. Jej bardzo istotnym elementem były sample z rapowanymi frazami. Zaraz po tym przyszło to wspomnienie dla mnie najważniejsze i największy przełom, czyli premiera płyty Beastie Boys – „Hello Nasty”.

Jak zmieniło się Twoje podejście do hip-hopu na przestrzeni lat?

Gdy poznałem hip-hop, był jeszcze kontrkulturą, kontestował. Miał on tę swoją ciemniejszą stronę, głos małolatów z blokowisk. Istniała też jaśniejsza, bardziej abstrakcyjna strona, ciekawa alternatywa do miałkiej muzyki popularnej. To czas, w którym nie miałem wielu znajomych słuchających rapu. Zdobywanie informacji o tej muzyce samemu było utrudnione i wydłużone. Wtedy też panował jeszcze pogląd o tym, że to nie jest muzyka komercyjna, co oczywiście nie było prawdą, tłoczyło się już wtedy ogromne nakłady, po prostu artyści mieli z tego grosze. Wielu rówieśników całkowicie nie rozumiało tego gatunku, wystarczyło jednak kilka lat i ci sami ludzie rozmarzeni słuchali hitu od Jeden Osiem L i darli mordy do „Suczek”. Będąc coraz starszym miałem dosyć słuchania ulicznych moralizatorów, nudziła mnie bragga, drażnił true school, miałem coraz większy problem z tekstami, jednak niezmiennie kręciło mnie brzmienie hiphopowych podkładów. Rapu zacząłem słuchać jedynie w jego anglojęzycznym wydaniu, skupiłem się też wtedy mocno na eksploracji turntablizmu czy szeroko pojętej muzyki elektronicznej. Polski rap zniknął dla mnie na dobre w okolicach 2007 roku, a wróciłem do niego już jako jego uczestnik, zupełnie zresetowany, z dużym dystansem. Dzisiaj hip-hop w Polsce zastąpił muzykę popową, nie bierze jeńców i bezkompromisowo idzie zrobić to samo z disco polo. Nagranie hip-hopowego albumu jest czynnością wpisaną w działalność internetowych twórców generujących materiały dla młodszego czy mniej wymagającego odbiorcy, standardowym punktem strategii promocji. Ta pauperyzacja hip-hopu ma też swoje plusy, kawałeczek z tortu zostaje również dla podziemnych artystów, słuchaczom łatwiej do nich dotrzeć, a współczesne zamożniejsze społeczeństwo nawet kupi od nich płytę. Wspominam z nostalgią hip-hop z przełomu wieków, ale nie mam zamiaru go po dziadersku idealizować. Czuję się oszukany przez radykalnych artystów wyznaczających zasady, jakimi ta muzyka ma się kierować, po to by później samemu je łamać. Jednocześnie sam byłbym hipokrytą, gdybym próbował się od hip-hopu na siłę odcinać.

Biorąc pod uwagę Twój dorobek, z czego jesteś najbardziej dumny?

Ze wspólnego utworu z Michałem Urbaniakiem. Poza próżnym poczuciem dumy i dogrzaniem się w światełku mistrza, współpraca ta dała mi masę doświadczenia. To nie była nagrywka przez internet, wielokrotnie spotykaliśmy się, żeby pracować czy po prostu pogadać. Mówiłem Michałowi o wątpliwościach co do własnych umiejętności, potrafił bezbłędnie podnieść mnie na duchu i dalej motywować do roboty. Utwór realizowaliśmy u Piotra Prońko, niesamowicie utalentowanego jazzmana i inżyniera, brata divy polskiej piosenki – Krystyny Prońko. Pomimo ponad 40-letniej różnicy wieku mocno się skumplowaliśmy z tymi gośćmi. Piotr grał na saksofonie na moim ślubie.

Czy jest jakiś dawny beat/współpraca, na który krzywisz się lub szczególnie się zdezaktualizował?

Od 2000 roku miałem kilka podejść do produkowania muzyki, jednak dopiero w 2020 roku udało się oficjalnie wydać pierwsze rzeczy, które trafiły do szerszego grona odbiorców. Jest to na tyle krótki okres, że tutaj ciężko o dezaktualizację, w szczególności że są to produkcje raczej niszowe, stojące w kontrze do głównego nurtu. Takie coś starzeje się inaczej w stosunku do mainstreamowych trendów. Problemy z dezaktualizacją bez wątpienia mogą mieć producenci, którzy trzy lata temu kopiowali afrotrapy z Francji i Niemiec.

Czy masz jeszcze jakieś hip-hopowe marzenie?

Żadnych, czekam po prostu na dalszy rozwój wydarzeń. Wszystko, co do tej pory zrobiłem, jest jakąś specyficzną wypadkową zawziętości, odważnych decyzji i totalnego przypadku. Na początku 2020 roku nawet przez moment nie przeszło mi przez głowę, że wrócę do bitów, że będę nagrywał i wydawał płyty, a już pod koniec tego samego roku premierę miał singiel „Pappardelle all’Arrabbiata” z Belmondawgiem. Pamiętam, jak byłem małolatem i słuchałem Onyx, a mama pytała, czemu oni się tak wydzierają. Nie wyobrażałem sobie wtedy, że 20 lat później pogadam sobie z Fredro Starrem na śniadaniu i dam mu swój beat CD.

Gdybyś mógł zmienić jedną rzecz w hip-hopie – co by to było?

Gdyby babcia miała wąsy. Życzę sobie i wszystkim twórcom, żeby robili po swojemu i żeby było jak najbardziej różnorodnie.

Czy myślisz, że hip-hop przetrwa kolejne 50 lat?

Wydaje mi się, że jesteśmy właśnie na szczycie sinusoidy, a bańka jest już mocno napięta. Mimo wszystko przetrwa, choćby z przyziemnego powodu, że jest potężną gałęzią przemysłu muzycznego.