This pussy smell good, but I fuck ‘em like a stank ho…
Dobra, dobra, spokojnie, wierzę, ale hamuj, dziewczyno… Nigdy nie byłem wielkim entuzjastą raperek, nazwijmy to, w typie Lil’ Kim – wyzywających i lubieżnych. Z wielu powodów, również rapowych, ale głównie poza, tzn. beatowo-muzycznych. Do dziś na głośnikach na pewno nie mam Nicki i Cardi, raczej MC Lyte i Gifted Gab, if you know what I mean. DTIJ (Dlaczego teraz inaczej jest)? Dlatego.
Z dobrze znaną pasjonatom gatunku wytwórnią Griselda Records, pierwsza kobieta podpisała kontrakt dopiero wiosną 2020 r., a była to mająca na swoim koncie trzy mixtape’y i epkę rodowita mieszkanka Buffalo, Armani Caesar. Już we wrześniu tego samego roku wydała album, tytułem i okładką nawiązujący do nietuzinkowej diwy i aktorskiej legendy – Elizabeth Taylor. Na „The Liz” do słuchania, co do powiedzenia o swoim życiu ma atrakcyjna dziewczyna z ćwierćmilionowego miasta, skłaniała głównie muzyka – bas leży tu nisko, jak w „Drill a Rama”, a ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tak charakterystyczne dla „modern hip-hopu” motywy zostały z pełną świadomością wciśnięte w najtinsowe podziały rytmiczne i wymieszane z całą toną szacunku do nowojorskiego undergroundu.
Wydany dwa lata później album „The Liz 2” dostarcza to samo i dużo, dużo więcej. Czego tu nie ma! Plastiku i łatwych rozwiązań – odpowiem szybko. Zamiast tandetnego brzmienia mamy głębię, mamy klimat, mamy wiele tropów i gatunków, które miksują się w oryginalny i pyszny zestaw dźwięków. Słyszę tu funk, r’n’b, soul, jazz, ba! nawet echa disco i chillwave – wszystko to, za co pokochałem hip-hop – ten wielki garniec, do którego wrzucasz ulubioną muzykę, mieszasz i szerokim gestem nalewasz do michy coś zupełnie nowego.
Hedonistyczne, obsceniczne teksty są równie pełne nazw znanych marek, jak nawiązań do ikon amerykańskiej popkultury i opisują nocne, szybkie i nie zawsze legalne życie Buffalo. Podawane są miękkim, a zarazem precyzyjnym flow Armani, która brzmi tutaj lepiej niż kiedykolwiek. Jakby dostała wiatru w żagle po dołączeniu do graczy z Griseldy, okrzepła po pierwszym albumie dla tej wytwórni i poczuła się wokalnie pewna siebie, jak nigdy wcześniej. A ma do tego pełne prawo, gdy jej rap zyskuje taką oprawę, przygotowaną głównie przez Camoflauge Monka (dziewięć beatów) i Denny LaFlare’a (cztery beaty) i towarzystwo rasowych wyjadaczy rzucających gościnne zwrotki.
Sam początek albumu: ktoś leniwie przesuwa palcami po klawiszach, ktoś szarpie struny gitary w lokalu zadymionym tak, że aż bębny brzmią jak przyduszone mgłą – to numer „Paula Deen” ze zwrotką Westside Gunna, a ja jestem już kupiony. Wybrana na singiel „Diana” z Kodakiem Blackiem, choć oparta na prostym przecież samplu, płynie jak aksamitna pościelówa i cyka delikatnie jak złoty zegarek za roczną pensję. Prowokujący głos Armani, obiecując niejedno – również atrakcje cytowane we wstępie do tego tekstu – płynnie przechodzi tu z rapu w śpiew i z powrotem, co dzieje się często na tej płycie i dodaje jej ogromnego repeat value. Kiedy Adam wrzucił ten numer na redakcyjną playlistę i posłuchałem go, wiedziałem już, że warto sięgnąć po cały album. Miałem rację.
W siedzącym blisko ulicy jak archeolog beacie produkcji Daringera do „Mel Gibson” znowu wystarczy kilka klawiszy pianina i ociężale (acz rozważnie) trącany bas, żeby poczuć się jak trzy dekady temu, freestyle’ując z najlepszymi homies na streecie, świetnie się bawiąc i jednym okiem obcinając, czy nie jadą psy. Jaśniejszy już w brzmieniu „El Puro” z Conwayem the Machine na feacie znowu przywodzi na myśl te beztroskie czasy, kiedy muzyka była na pierwszym, drugim i trzecim miejscu na liście życiowych priorytetów.
Mój ulubiony moment albumu to w ogóle nieskomplikowane, a niesamowicie wciągające, trzyminutowe, boombapowo-jazzujące „First Wives Club”.
You don’t own me, nigga… I’m not your bitch.
– śpiewa tu Armani w refrenie tak długo, żeby w końcu dotarło do wszystkich zakutych łbów, a między kolejnymi powtórzeniami delikatną recytacjo-wokalizą informuje: I be rollin’ on these niggas like I’m skatin’, więc obudźcie się, zanim przestanie oddzwaniać i dopóki macie jeszcze parę dolców na koncie. I nie mówcie później, że nie ostrzegała.
Gdy Benny the Butcher w „Hunnit Dolla Hiccup” rapuje na niepokojącym, syntezatorowo drgającym, osadzonym – tak, zgadliście – nisko, beacie, zdaje się wyjaśniać mi fenomen albumu w wersach:
Though I’m feelin’ like a star, I remember when a nigga had it hard as hell.
Precious years wasted off in jail. That’s a story that my scars’ll tell.
Obecni na płycie artyści mieli ciężko – chociaż więzienie nie u każdego było dosłowne, to każdy ma bagaż mocnych doświadczeń, o których nie będą przecież opowiadać na sterylnych produkcjach, takich samych, jak dla tysięcznej z muzycznych gwiazdeczek.
W najbardziej autobiograficznym na płycie „Survival of the Littest” Armani mówi prosto:
Depression almost killed me, used to wish I had a different life.
Was stripper turned rapper ‘fore it ever was the trend.
Streets taught me everything a college class didn’t.
– i słychać tu silną osobowość, chęć dzielenia się doświadczeniami, nie czuć za to przesady i sztucznej napinki. Dzisiaj, wolni od konfliktów z prawem i nie zawsze lubianych zajęć zarobkowych, obwieszeni klejnotami na klipach, artyści Griselda Records nadal rzucają swoje zwrotki na brzmienia duszne, czasem ponure, a zarazem wręcz wysmakowane. Mainstreamowe i undergroundowe jednocześnie. Efekt jest fenomenalny – tego właśnie potrzebowałem, żeby zastrzyc uszami i potem raz za razem klikać replay.
Włączam więc znowu i znowu grają trąbki i pianino, tu piszczą piszczały, tam cykają cykacze i dzwonią dzwoneczki, a porządne, mocne bębny są na swoim miejscu. Nie miałem pojęcia, jak bardzo lubię hardcorepimpofunksoulrap’n’b, dopóki go nie usłyszałem. Dlatego za nowy album Armani Caesar z przyjemnością wznoszę do toastu kieliszek (nie-aż-tak-drogiego) szampana.