Wrócił. Dokładnie tak samo zaczęłam artykuł, komentując mój długo wyczekiwany powrót Kendricka Lamara na scenę. Życzenie zostało spełnione – w gratisie dostałam album Nasa, wybitny projekt Black Thoughta, promieniejącego Młodego G, na horyzoncie SZA’ę – z listy życzeń nie wykreśliłam Franka Oceana, ale dostałam wisienkę na torcie w postaci Janusza – teraz już Jana – Walczuka. Wrócił z singlem, dokładniej z intrem styczniowego albumu, jeszcze dokładniej z Janem Walczukiem. Tęskniłam.

Ciężko o jakiekolwiek oczekiwania, bo tu ciężko liczyć na cokolwiek. Producent – Pedro – się nie zmienił, tło okładki podobne do koloru słynnego szlafroka i klasycznie Janusz Walczuk w centrum, ale tym razem na bieżni i bez szlafroka. Przypuszczalnie stary, (nie do końca) dobry Janusz, w istocie sprawy jednak jakiś muzyczny powiew świeżości. W jego odczuciu ten track to strumień świadomości, ale czy na pewno? Klasyczny zestaw: coś o piłce nożnej, linijka o ziole, młodości, kobietach (a tę jedyną już znalazł). Kulminacją w tym dziele wydaje się być dosadne oddzielenie przeszłości. Mamy do czynienia z kimś nowym, doskonalszym, z nowym alter ego, z Janem Walczukiem.

Czy faktycznie coś się zmieniło? Zmieniło. Nie usłyszałam żadnego absurdalnego wersu pokroju “Dupki, które nie miały taty, lecą na moich kumpli, którzy są brodaci”, a linijki, które dostałam, są mniej prozaiczne i nie tak bezsensowne, jak kiedyś. Gdzieś ten strumień świadomości – nadal istnie błahej, ale solidniejszej – popłynął. W tych dwóch minutach potencjalnej nudy zabłysnął. W końcu! Janusz nigdy nie słynął z wciągających bitów, ale ten nie dość, że jest znośny, to jeszcze ma wreszcie ciekawszą aranżację, kiedy Walczuk rapuje dwa wersy a capella. Tak małe, a cieszy. Ten zabieg wydaje się być najlepszym elementem utworu, bo chociaż na chwilę wzbudził większe zainteresowanie. Na dokładkę wśród nowości otrzymaliśmy jeszcze spokój od refrenów, co wiążę się też z ciągłym tekstem bez podziału na zwrotki. Walczuk ewidentnie wysłuchał próśb, a jego “Chciałem najlepiej, a dostaję hejt w necie, szybko go wymieniam na siłę” jest bezcennym argumentem, że jak ktoś chce to potrafi, tylko trzeba czytać Twitter.