Naszło mnie ostatnio na powrót do twórczości Maca Millera. Być może to efekt pogadanki Lagiego z Adamem w naszej audycji w RadioJazz, podczas której ten pierwszy poruszył kilka czułych strun mojej relacji z raperem z Pittsburgha. O ile „K.I.D.S”, wspominane kiedyś w wideo, to materiał regularnie przeze mnie odświeżany, do początków kariery Maca nie wracałem od lat. A pamiętam, że później bywało różnie. Lubiłem wciąż nastoletnie „Best Day Ever” czy krytykowane wszędzie „Blue Slide Park”, ale np. gdy wyszedł wizkhalifowy singiel „Loud”, czułem się co najmniej oszukany. Niemniej już przy okazji „Watching Movies with the Sound off”, gdzie znajdował się tak cudowny utwór jak „Objects in the Mirror”, moje serce znowu mocniej zabiło i zostało z Millerem do końca. Wracając do tematu, w zeszłym tygodniu nie tylko zrewidowałem opinię o „Loud”, lecz przede wszystkim znalazłem „Another Night”.
I znowu jestem w liceum, i znowu piję Warkę Strong, i znowu nie ogarniam swoich uczuć i emocji, staram się być wielkim mędrcem, a chwile ukojenia przynosi mi muzyczka gościa, który jest rok starszy ode mnie i wiedzie życie, jakie sam chciałbym mieć. Tylko że mieszkam na wsi zabitej dechami, a co gorsza nie potrafię rapować (choć wtedy jeszcze myślałem, że umiem!). Chciałoby się wyjść z tym na słuchawkach na rower albo odpalić na boisku z telefonu.
Mimo że „Another Night” wyszło przed „K.I.D.S”, to utwór ma już TEN wajb. Nastoletni Mac Miller pisze o tym, że pije, pali, nagrywa, planuje rapować do oporu, żartuje, rzuca podwójne, śpiewa niesamowicie chwytliwy refren i propsuje mixtape J. Cole’a, który – podobnie jak Mac – jest już o krok od mainstreamu. Krótko mówiąc, cieszy się życiem, a jego entuzjazm i energia momentalnie poprawiają nastrój wszystkim wokół.
Tęsknię, mordko.