Kochamy niespodzianki, muzyczne tym bardziej. Kochamy, kiedy tłum zaczyna doceniać te mniej znane postaci rap gry i tak też się stało. Little Simz, to ona. Zasłużenie w jej ręce trafiło Mercury Prize za fenomenalny album Sometimes I Might Be Introvert i postanowiła się pokaźnie odwdzięczyć. Zaoferowała nam dziecko swojej pracy: No Thank You. Dziękujemy jednak my. Simz postanowiła udowodnić, że nie chodzi tymi samymi ścieżkami co reszta, nawet w kwestii wypuszczenia albumu. Wybrała poniedziałek, ponadto lustrzaną datę 12.12, a cień wielkich premier zdecydowanie przestał być jej straszny. SIMBI schowała się pod nieszczęsną premierą płyty Drake’a, tym razem mogła trafić na wyczekiwaną SZA-ę – co doszczętnie odwróciłoby uwagę słuchaczy – ale doskonale to rozegrała. Pójście inną ścieżką przyniosło jej kolejny projekt z produkcją Inflo, a nawet dało nam polski akcent z Karoliną Wielochą jako autorką okładki.

Cieszy ponowna współpraca z Inflo, jednak zdążył nam już udowodnić, jak robić muzykę. Spod szyldu Sault w 2022 zaoferował nam pięć – wydanych w tym samym dniu oraz momencie – albumów, co znacznie podniosło poprzeczkę oczekiwań i udźwignięcia kolejnego, solidnego projektu. Co ważniejsze – w dziełach Sault znalazł się pełnoprawny kandydat na intro roku: Glory z 11. Ja już zostałam kupiona.

Otoczka wydania albumu Simz i pięciu Sault wydaje się być łudząco podobna. Zupełnie nikt nic nie wiedział. Zero wywiadów, promocji, błahych sugestii wzniecających ekscytację, dowiedzieliśmy się parę dni przed. Niewątpliwie działania Sault stanowią element kręgosłupa albumu Simz i już w intrze tego doznajemy przez obecność Cleo Sol. Subtelny, oszczędny rytm wprowadza nas w Angel. Tego symbolicznego anioła możemy odnaleźć w jej zmarłym przyjacielu, a Simbi rozpoczyna bezwzględną walkę z przemysłem muzycznym. Bliżej jej do miodu manuki, aniżeli slave ship. Prościej mówiąc, ceni swoje swobodne, kojące psychicznie życie – bez zbędnych, narzuconych wpływów – nawet jeśli to się wiąże z niższymi zarobkami. Głębię tego możemy odnaleźć w jej zerwanej wieloletniej współpracy z managerem – co oboje pozostawili bez komentarza – ale dało jej to zupełną niezależność, z muzyką wyłącznie na jej zasadach.

Well, I got nine more songs in the boot for ‘em.

No Thank You znacząco upokarza przemysł muzyczny, a Simz tylko się rozkręca. Zainteresowanie się zdrowiem psychicznym artysty zaczyna i kończy się tam, gdzie pieniądze za odsłuchy się zgadzają, a ona skromnie podsuwa, że wyświetlenia to nie pierwszorzędna sprawa. Brak promocji, poniedziałkowe wydanie z konkretnym przekazem dla słuchaczy. Simz trzyma się z dala od szablonowego wiru przemysłu muzycznego, co ewidentnie jej sprzyja. Heart On Fire to kontynuacja przypowieści o ciemnej stronie bycia artystą. Warstwa przemiłego chóru – który sprawuje się tak dobrze jak w SIMBI – oddziela nam zwrotki o posunięciach Simz wobec tabloidów. Wyjawiają prywatne informacje z życia – ponadto dopisując własną historię – a najbardziej bolesne staje się nierozpoznawanie siebie w tych kłamstwach. Nie chce kreowania swojej osoby na zupełnie innego człowieka – odbiega od dzielenia się osobistymi wydarzeniami – i bycia marionetką panów w garniturach. Subtelnie powraca do tematu zależności muzycznej, gdzie przestają się liczyć efekty pracy, a jedynie oklaski przez zdobywaną sławę. Cele z przeszłości nie mają już znaczenia.

Simz ulotnie odstaje od bycia introvert. Funkowe riffy, skaczący bass wdrażają nas w tę rozluźnioną wersję Simz, która nawet zaczyna Gorilla – mój absolutny albumowy faworyt – od nawiązania do reggae artysty, dokładniej do Beenie Mana. Mozolnie ciągnie linijki – między wersami wspomina śmierć Maca Millera – zwraca uwagę, że jest mniejszością w rap grze. Czy to źle? Twierdzi, że jej niewydane piosenki zmiażdżyłyby konkurencję bez problemu. Smyczkowa aranżacja z wyniosłymi elementami orkiestry Silhouette dodaje dramatyzmu, a zanikający bit wznieca entuzjazm. Simz bacznie drąży temat podnoszenia poprzeczki w konkurencji, a ona sama podnosi poziom bycia nieustraszoną. Everybody givin’ their opinion. But really, I should listen to my gut: wprost wyznaje, czekając, aż krytycy zaczną od siebie, bez komentowania jej prawdy i uczuć. Nie chce być obiektem krytyki.

Mierne, cyfrowe wycie – z nadzieją, że to zabrzmi smacznie i soulowo – wprowadza nas w Sideways. Simz nie ucieka od tematu niekorzystnej presji ludzi, jednak spogląda na to z perspektywy znacznie bliższych nam osób. Mamy nie poddawać się ich wpływom i nie zmieniać ze względu na kogoś innego. Simz siebie najlepiej uchroni i jest najlepszą wersją dla samej siebie, tylko ona wpływa na własne decyzje. Who even cares if they say anything? Coś nie wyszło? Będzie dobrze. Znajdź brakujący element układanki i zastanów się, czemu Bóg ciebie skazał na to, co niezbyt przyjemne. Brzmi błaho, gorzej z wykonaniem.

W X ewidentnie dostrzegamy zachodnioafrykańskie korzenie w doborze instrumentalu, a cichy chór dodatkowo oddaje się temu klimatowi. Utwór – jak i cały album – chłonie mądrościami Simz, które klasycznie wskazują na samorealizację, jednak tym razem powołuje się również na burzliwą historię Afroamerykanów. Przymusowe przesiedlenia od razu stały się skazaniem na pokoleniowe traumy i nawet wysoka pozycja w społeczeństwie tego nie zmieni. Tego się nie zapomina. Simz konfrontuje to z obecnymi czasami w korporacjach, które odbierają twoją własność, podkładając pod to dodatkowo własne zasady. Ludzie chętnie przyjmują czyjeś pomysły, ale w czasie sukcesu autor już nie jest brany pod uwagę. Bez wahania kontynuuje negowanie przemysłu muzycznego i to w kwestii rasowej, gdzie wołanie o równość to kwestia czysto marketingowa.

„Man, this week has been tough,” been sayin’ that for a year.

Tranzyt saturna – wspomniany w Angel – symbolizuje czas wchodzenia w pełną dorosłość i stawiania czoła dojrzałym wyzwaniom. Simz nam to jasno sygnalizuje w Broken, gdzie zaznajemy szczytu jej dojrzałości. Epizod depresyjny, wieczne porażki, brak światełka w tunelu, to tylko kropla w morzu tego, z czym próbowała się uporać. Między wersami zwraca uwagę na narkotyki – jako nieskuteczną walkę z problemami – powodujące izolację i zmaganie się z trudnościami w samotności. Powołuje się na kłopotliwe życie czarnoskórych w Anglii przyjeżdżających w pokoju, ale odgórnie zmuszonymi do życia z wieloma niedogodnościami. W tym wszystkim porusza najbardziej historia, w której nakarmienie dzieci, spłacenie długów i rachunków pomieszane z utratą zdrowia za bardzo obciążają. Życie w Londynie miało być nadzieją, jednak stało się nienawiścią do siebie, koloru skóry, a o inwestycji w siebie nie ma nawet mowy. Według niej, tylko Bóg skroi ci dobry los. Nikogo chyba nie zdziwi, że Simz widzi światełko w tunelu i namawia do odnalezienia nowego, lepszego szczęścia. But whatever happens, just know that you’ve won. Nie taka krytyczna ta Simz, jak się może wydawać. Ofiaruje nam Control i tę swoją kontrolę, opanowanie w końcu odnajduje, jednak przedstawia ją w dwojaki sposób. Błaho bije się z myślami czy jest pod kontrolą, czy może poza nią, przynajmniej dobrze jej z tym. Pielęgnuje niedoskonałą, zdrową wizję miłości, bo przecież nie ma rzeczy idealnych. Traktuje relację intymnie i rozkoszuje się odczuwanym – pod kontrolą – spokojem z naturalnym – poza kontrolą – postępem.

Niewinne flow nie opuszcza nas, a No Thank You staje się dużo bardziej wyselekcjonowaną produkcją, gdzie Simz z przyjemnością oddaje show instrumentalnym partiom. Co nie każdemu się spodobało. Konsekwentność albumu nie stawia go wyżej od poprzedników, bo parę niedociągnięć – tak, chodzi o Sideways – mu to znacznie odbiera. Wytrwałość Simz w pluciu jadem równoważy spora liczba chórków i soulowe, funkowe instrumentale. Czy to nie za dużo albo i niewystarczająco? Inflo celnie i należycie przelał swoje zdolności w zeszłorocznych niespodziankach Sault i SIMBI również słynie z bajecznych popisów (wystarczy włączyć pierwsze sekundy intro). Słuchaczom ewidentnie zabrakło srogiego grime’owego pierdolnięcia i adrenaliny. Mnie zresztą również. W poprzednim albumie każdy mógł odnaleźć coś dla siebie, poczynając od rześkich, dynamicznych melodii, aż po ciągnące się wersy w spokojniejszych tonach, tu wybór jest znacznie uszczuplony. No Thank You ma całkiem sporo wspólnego z SIMBI, stając się tą bardziej minimalistyczną, skromną siostrą, która może postać w cieniu starszego rodzeństwa. Ale takie dzieci też musimy kochać. Pomieszanie z poplątaniem soulu, elementów gospelu z rapującą Simz to mieszanka bardzo solidna, ale powtarzalna. Ja już się najadłam, nawet jeśli zgotowała nam coś delikatniejszego. Kochamy te chórki, instrumentale. Brakuje tylko akustycznego koncertu oraz organów i będziemy mogli spytać, czy jesteśmy w kościele.