Postaci Elliotta Smitha nie można lepiej opisać niż jako smutnego chłopca z gitarą, która zresztą przygrywa nam cały imienny album. Idąc w to głębiej – od zewnątrz – mamy do czynienia na pozór z sympatycznym, melancholijnym facetem z miękkim, przyjemnym głosem. Definitywnie zabrakło mu jedynie krzesełka i czapki na pieniądze, aby grać w zagajnikach miast i zbijać fortunę.

O dziwo, nie tak się ta historia potoczyła. Liceum w Portland przynosi mu pierwszy zespół, Stranger Than Fiction, a po college’u – Heatmiser, zyskujący lokalną popularność. Za namową ówczesnej dziewczyny Elliotta udało się pomyślnie wydać Roman Candle, gdzie niebywałe umiejętności liryczne zostały docenione tylko na terenie Portland, a po nim przyszła kolej na album Elliott Smith. Czasy nie pomogły w rozgłosie. To przecież rozbój w biały dzień puścić akustyczne smęty, w którym musisz się wsłuchać w tekst. Gdzie rock z krwi i kości oferowany przez niezależny label Kill Rock Stars, do którego Smith należał? Elliott jest tylko bacznym obserwatorem, ba! może nawet gawędziarzem, ale tym, co przy okazji owieje wszystko jedną wielką metaforą z dawką alegorii.

Za tym na pozór sentymentalnym, ujmującym facetem od wewnątrz kryje się mężczyzna maltretowany przez ojczyma do trzynastego roku życia, a jego pocieszycielem stała się cała paleta barw używek. Album Elliott Smith śmiało podąża ścieżkami uzależnień od heroiny i alkoholu, gdzie rozgrywane są bardzo osobiste wersy. Na tym etapie pojawiają się pierwsze sprzeczności. Jego najpoważniejsze problemy z heroiną – a następnie kokainą – pojawiły się w trakcie trasy Figure 8 w 2000 roku, a wydany pięć lat wcześniej imienny album zapewnia nam najmroczniejsze, intymne wątki w aspekcie uzależnienia od twardych narkotyków. Elliott to wyssał z palca, a teraz wszyscy mu przyklaskują? Bez wątpienia gdyby nasz smutny chłopiec z gitarą nie został śpiewającym chłopcem z gitarą, to z pewnością zostałby rzeźbiarzem.

Okładka przedstawia rzeźbę z Pragi uchwyconą przez JJ Gonsona – przyjaciela Elliotta.

Elliotta klucz do sukcesu to z pewnością ten w prostocie. Nie usłyszymy rozbudowanych, skomplikowanych aranżacji. Mamy gitarę i album nagrany w domu jednego z perkusistów Heatmiser czy również w piwnicy Leslie Uppinghouse. Spokojne brzdąkanie w struny wrzuca nas od razu na głęboką, heroinową wodę. Elliott to gawędziarz nie bez powodu. Odrętwiały, gubiący niektóre spółgłoski głos wodzi nas po intrze o prozaicznym szukaniu igły w stogu siana. Narrator (Elliott) bacznie obserwuje dwie osoby desperacko szukające funduszy na narkotyki, jednak ta historia ma swój inny początek. Jeden wpłynął na drugiego, aby wspólnie topić się w heroinowym morzu. Presja, podążanie za stadem, a główny bohater omyłkowo myśli, że to on nie jest generatorem uzależnienia swojego towarzysza. Już intro wita nas ostrymi jak brzytwa wersami. Trzecia zwrotka kończy się wersem ‘You ought to be proud that I’m getting good marks’ i Elliott pozostawia nas z tymi słowami do własnej interpretacji: czy chodzi  o oceny w szkole, czy może ślady po wkłuciach. Single File wydaje się mieć wiele wspólnego z intrem, a nawet być kontynuacją przypowieści. Ponownie mamy głupiego dzieciaka czekającego na kolejną działkę heroiny, dopasowującego się do towarzystwa. Track bez puenty to nie track, jeśli chcesz być jak oni – nieuzależnieni – to czeka cię codzienna walka do końca życia, aby nie wrócić, a wystarczy tylko jedno potknięcie.

How come you’re not ashamed of what you are?

O nie same odczucia wobec heroiny chodzi. Życie w Teksasie przyniosło mu przemoc fizyczną i psychiczną od najmniejszego. Bezradność Elliotta wobec krzywd miała również zrobić z niego bezlitosnego tyrana, jednak jedyne, z czym przystało mu się zmierzyć, to z problemami alkoholowymi ciągnącymi się do końca życia. Pokrzywdzeni zostają z tym zazwyczaj sami, ponadto stają się ofiarami odwracania wzroku i ignorancji ludzi wobec ich śladów przemocy. Obawiają się jedynie wpływu krzywd na przyszłość dziecka, nie przeciwdziałają temu. Elliotta chęć walki z ojczymem ujawnia się w Christian Brothers. Tylko że ta odwaga urosła dopiero po zacnej ilości alkoholu. Nie potrzebuje pomocy w walce z nałogiem, bo uśmierza ból, ale z drugiej strony jest świadomy bagna, w które się wpakował. Upicie się na śmierć staje się dla niego komfortowym wyjściem, wygraną, gdzie już nigdy nic więcej nie poczuje.

Każdy z nas ma w głowie obrazy z filmów, gdzie w knajpce – najczęściej mężczyźni – rozgrywają dorodne spotkania przy szklance alkoholu. Elliott nam z tego urzeźbił piosenkę. Stale zrezygnowany głos przedstawia nam jakiegoś pijanego śmiertelnika późną deszczową nocą w barze, który ewidentnie jest tam stałym bywalcem. Barman go budzi i wyprasza, przyśpiewując ludową piosenkę Oh My Darling, Clementine. Oprócz odczuwania upojenia alkoholowego, odczuwa brak kobiety u boku, pozostała mu już tylko butelka. Clementine w przyśpiewce umiera, dokładnie tak jak miłość jego dawnej ukochanej do niego. 

Satellite wrzuca nas w senność, a raczej w jej brak. Księżyc oprócz prozaicznej pory na sen, prowokuje do skojarzeń z bliskością, związkiem, intrygą. Bohaterowi zamiast przynosić ukojenie, przynosi wyobcowanie, zamieszanie, gubi się w myślach o swojej ukochanej. Zdaje się, że pojęcie miłość jest mu totalnie obce, nie przychodzi mi ono tak łatwo, nad czym ubolewa. Czuje się odległy od tego, co go otacza, zupełnie jak księżyc daleko jest od Ziemi. Bezsenność może łączyć się wraz z czynnym korzystaniem heroiny. The White Lady Loves You More to kontynuacja potyczek wśród uzależnień. Elliott nie zwraca uwagi na sam aspekt brania narkotyków, a głęboko, metaforycznie ryje dziurę, aby jak najbardziej przeniknąć do samego dna sprawy. Człowiek w pewnym etapie staje się tak uzależniony, że potrzebuje heroiny, aby znów poczuć się normalnie. Tragizm postaci przejawia się wielokrotnie i to na każdej płaszczyźnie albumu. Próba przezwyciężenia uzależnienia to odwieczne porażki, a każdą porażkę świętuje kolejną porcją alkoholu czy narkotyków. Wszystko jest w porządku, póki obok jest butelka albo strzykawka. Towarzyszy temu poczucie wyobcowania, nie będzie lepiej jak pójdziesz pobiegać, nikt cię nie powstrzyma od uzależnienia oprócz samej śmierci.

The Biggest Lie to na pewno podpowiedź do sedna albumu, ale też miażdżące zakończenie. Narrator chce popełnić samobójstwo, a metro to narzędzie do tego. Pomimo chęci pomocy, emocjonalnego wsparcia od ukochanej osoby, nie widzi sensu w swojej egzystencji. Odtrąca bliską mu osobę, aby nie widziała katastrofy, która ma mieć miejsce. Nastrój utworu wzbudza poczucie straty, koniec pewnego etapu, z czym narrator się pogodził. Nie może już udawać, że wszystko jest w porządku. Największe kłamstwo krąży wokół chęci do życia i szczęścia a złudnych korzyści ze związku, bo zupełnie ta relacja już mu nie wystarcza. Nie wiemy, czy narrator skoczył pod metro, czy zostawił ukochaną na dobre. Elliott ukazuje tylko urywki przypowieści w albumie, bez zakończenia. Mogą one być końcem, początkiem czy środkiem trwającej historii. Zatrzymuje nas w niespełnionej nadziei, oczekiwaniach, bez robienia postępów przez czekanie, a przecież należy działać, to klucz do uwolnienia się od przeciwności.

Czemu The Biggest Lie to podpowiedź do sedna albumu? Czemu gdyby nasz smutny chłopiec z gitarą nie został śpiewającym chłopcem z gitarą, to z pewnością zostałby rzeźbiarzem? A co gdyby ten album tak naprawdę miał zdecydowanie mniej wspólnego z heroiną niż to jest przedstawione? Narkotyki w Elliott Smith z pewnością nie grają pierwszych gitar. Pozornie prosto przekazane krótkie – często powtarzające się linijkami – teksty są ciasno upakowane niekończącą się liczbą metafor. O dziwo, da się jeszcze bardziej zagmatwać sprawę. Większość utworów słuchacz może odczytać na swój własny, bardzo osobisty sposób. Geniusz Elliotta – oprócz niesamowitego talentu piśmienniczego i gitarowego – to ewidentnie zespalanie słuchaczy ze sobą przy pomocy dosadnych, przystępnych linijek, ale wnikających w najgłębsze, często niewygodne aspekty naszego życia. Jego rzeźbiarskim narzędziem stały się narkotyki, aby móc przedstawić problemy uzależnień, autodestrukcyjnych zachowań, traum czy miłości. Tematy te wydają się być tak oczywiste, że zupełnie nikt o nich nie mówi głośno. Elliott wziął sprawy w swoje ręce, ale od razu wbijając szpileczki w te najbardziej wrażliwe miejsca.

Blizny przedstawione w Single File to nie tylko te pozostawione po wkłuciach, ale te odnoszące się do szkód emocjonalnych, próbach spełnienia czyichś oczekiwań, unieruchomienie własnych działań przez obciążające, nieprzyjemne myśli. Podaje nam na talerz skromne teksty, w które trzeba się wgryźć i odnaleźć w nich swoją prawdę. Odpowiada nam na pytania dotyczące ludzkich wyborów, kochających nas ludzi. Pośrednio próbuje od nas wyciągnąć, czemu tak kurczowo trzymamy się rzeczy, które nas niszczą. Dlaczego tylko w ich obecności czujemy się kochani? Humanizuje narkotyki, abyśmy wgłębili się w otaczające nas ciche problemy. Jego muzyka staje się oczyszczająca, utożsamiająca. Elliott nie jest nachalny – mimo tak głębokiego drążenia tematów – rozrzuca wskazówki, abyśmy je wyłapali. Z reguły każdy dostaje ten sam zestaw zaleceń, jednak każdy wykorzysta je inaczej, a na pewno nie tak jak Smith.