Odnoszę wrażenie, że R&B zawieszone jest od jakiegoś czasu pomiędzy (zbyt) silnymi wpływami trapu, a alternatywą, która – choć często bardzo jakościowa i kreatywna – wywołuje jednak nieco inne doznania niż tradycyjny rhythm & blues. Tu i ówdzie zdarzają się bardzo cieszące mnie wpływy afrobeatowe, ale tacy artyści jak np. Devin Morrison – kultywujący i specjalizujący się w piosenkach, które równie dobrze mogłyby wybrzmiewać z głośników dwie i trzy dekady temu – wydają się rzadkością. Usher udowodnił już wielokrotnie swoją wszechstronność i unikatową wręcz umiejętność dopasowania się do aktualnych trendów. Nagrywał hity w niemal każdym z wyżej wymienionych stylów, ale często problemem wydawało się utrzymanie solidnej formy na przestrzeni całego albumu. Od klasycznego Confessions ukazało się pięć jego albumów, z których tak naprawdę jedynie Looking for Myself zebrało jednoznacznie dobre recenzje (osobiście uwielbiam też Here I Stand oraz ‘A’). Miałem cichą nadzieję, chociaż nic na to nie wskazywało, że Coming Home będzie zwrotem ku jednolitemu, bardziej tradycyjnemu brzmieniu, a nie składanką/zbiorem różnych pozycji z jego Shazama. Rzeczywistością okazał się ten ostatni scenariusz, ale mimo to: nowy album zawiera kilka naprawdę świetnych utworów, a sam Usher nie stracił nic ze swojej wszechstronności i znakomitości, dzięki której od dekad jest gwiazdą popkultury.

Jak szeroka jest gama jego inspiracji muzycznych – ballady R&B, trap, taneczna elektronika, afrobeat – tak potrafi przybrać również maski wokalne i zagrać różne podmioty liryczne: od tęskniącego zakochanego, aż do zimnego byłego. Usher porusza na Coming Home większość tematów standardowych dla gatunku. Wraca znany temat zdrad w On The Side, tęsknoty w Bop (produkcja: Hit Boy!), seksualnych przeżyć w Coming Home i Please U oraz skomplikowanych, bolesnych relacji z byłymi np. w Keep On Dancin’, Cold Blooded i Kissin’ Strangers. Singiel Ruin z gościnnym udziałem wokalisty i producenta Pheelza jest cichym uzależniaczem – niby niepozorny, trochę przytłumiony, raczej nieefektowny, ale bardzo wdzięczny i chwytliwy. Ciekawie i dojrzale Usher podchodzi do utrzymania dobrych kontaktów z przeszłymi partnerkami w Good Good – chociaż od strony muzycznej tej kawałek wydaje mi się zwyczajnie nudny. (Zaskakującą zaletą tego jointa jest efekt komiczny, gdy 21 Savage oferuje byłej, że zapłaci za peruki i wynajem lokalu, gdyby ta chciała otworzyć salon piękności). W każdym nastroju i klimacie główny bohater potrafi brzmieć autentycznie, odpowiednio „zagrać” głosem oraz emocjami. Jednocześnie zaznaczyć trzeba, że jest w tym chirurgicznie precyzyjny i nigdy nie przesadza z ekspresyjnością performance’u. Jego kariera trwa 30 lat i nie widać na horyzoncie jej załamania – bo on po prostu, oprócz wyczucia trendów i pięknej twarzy, zwyczajnie potrafi śpiewać. Usher to naprawdę świetny wokalista, istny muzyczny kameleon. Inna sprawa, że zdarza mu się chybić z wyborem utworów i czasem krzywiłem się na tandetne teksty czy banalny podkład muzyczny lub melodię. Przeczytajcie sobie tekst do BIG autorstwa Therona Thomasa i znajdźcie tam dobrą linijkę. Dlaczego nikt nie uznał, że wrzucanie McDonald’s w refren, a Black Beetle’a i Toma Hanksa w drugą zwrotkę nie jest dobrym pomysłem?! Czemu nikt nie zatrzymał tej karuzeli śmiechu spierdolenia żenady?! Dalej: A-Town Girl. Można się czepiać tekstu, chociaż z drugiej strony – nawet uroczo nawiązuje do miejsc z ukochanej przez Ushera Atlanty. Ale refren zaśpiewany na melodię Uptown Girl Billy’ego Joela brzmi bardzo dziwacznie (żeby nie powiedzieć wręcz: karykaturalnie) w kontekście albumu i wymusza wielokrotny przewrót oczami.

Oddzielnych kilka zdań poświęcam utworowi, który mnie najbardziej zaskoczył. Nie wiem kompletnie nic o k-popie, ale jeśli Standing Next to You jest reprezentatywnym utworem dla tego gatunku, to czym prędzej muszę się z nim zapoznać! Bezlitośnie chwytliwie wyprodukowany na modłę disco-funkową, bardzo urokliwie i umiejętnie zaśpiewany – nie chce schodzić z głośników. W życiu nie spodziewałbym się, że właśnie ten punkcik z tracklisty okaże się najjaśniejszym punktem albumu! Jak macie dla mnie jakieś k-popowe rekomendacje – podsyłajcie!

Album obejmujący 20 utworów to spore wyzwanie dla artysty. Co prawda Confessions w edycji specjalnej miało tyle samo – ale jak często zdarza się komukolwiek nagrać takie dzieło jak Confessions? Zgodnie z moimi obawami – Coming Home okazało się rajdem po nierównościach: od utworów naprawdę dobrych (Ruin, Standing Next to You), przez gros przeciętnych (fajny muzycznie, ale żenujący lirycznie BIG), aż po kompletne syfy (A-Town Girl). Na pewno gdzieś w tym chaosie znalazłoby się konfigurację tracklisty, w której nowy album Ushera byłby hymnem nadchodzących (oby jak najszybciej) ciepłych miesięcy – a dzięki dobrodziejstwom cyfrowych nośników każdy może sobie taką playlistę ułożyć samemu. Natomiast jako skończony produkt – Coming Home jest solidne. Zaledwie solidne. Obawiam się, że z perspektywy czasu dobre momenty przepadną w zalewie przeciętnych i słabych, a album zostanie zapomnianym elementem w dyskografii Ushera. Po ośmiu latach przerwy oczekiwałem jednak więcej, chociaż miło spędziłem z tym albumem czas.