Bałem się „Pajęczyny”, bo Skórysyn był i jest wymagający. Jego bity na ogół uciekają od potężnych, szarpiących subwoofery bębnów i wyrazistych motywów, to muzyka ciężka, ślamazarna, momentami po prostu nieprzyjemna. Kojarzy się z mieszanką jazzu, trip hopu, trzykrotnie spowolnionego jungle’u, narkotycznej elektroniki, bad tripu, burzy piaskowej i Kalisza o trzeciej rano w grudniu. Łatwo się od tego odbić, chociaż taki „CYBERSKUN” (album instrumentalny z 2021) był fascynujący i otwierał furtki, o których nie wiedziałem, że istnieją.

Z kolei „Pajęczyna Skórysyna” jest bardzo dobra… tylko na papierze. Ale zanim go podrzemy, najpierw pozytywy. Album broni się konsekwentnym, intensywnym, pustynnym (bo wszystko jest duszne i przytłaczające jak upał odbijający się od wszędobylskiego piachu) klimatem i ewidentnie został pomyślany jako całościowe doświadczenie bez skipów. Pod kątem czysto muzycznym prawie się udało, bo jest na czym zawiesić ucho, a bity, mimo że nadal trudne, zyskały trochę przystępności – akurat tyle, żeby godzinny odsłuch nie był żmudną pracą w kamieniołomie. Tu i tam da się chwycić nawet jakiejś orzeźwiającej, pokrętnie chwytliwej melodii. Podobają mi się skórysyńskie perkusje, bardzo dalekie od klasycznie rozumianych hip-hopowych bębnów z ciężką stopą. Tutaj stopy często nie ma wcale albo jest utopiona w mixie, w zamian cała para idzie w przeciągłe, snujące się talerze.

Niestety, pierwszym elementem kładącym płytę jest recykling podkładów: „Kundel” i „Nangar Chel” to różne warianty tego samego numeru, a co jeszcze gorsze – po trackliście rozpanoszyło się aż pięć wersji „Baru mlecznego”. Już pomijam, że na projekcie, który ma być mistycznym doświadczeniem, taki zabieg nie przystoi. Większym problemem jest to, że jednominutowe „Bary mleczne” kończą się za szybko i wytrącają z immersji, bo sabotują tę świętą, nietykalną jednostajność, która przecież miała definiować album. Jak tu wczuć się w klimat, kiedy bit się niespodziewanie urywa, a czar pryska?

Ale to może dałoby się znieść. Niestety decydujący gwóźdź wbijają raperzy. Świetnie czytający bębny Bartek Koko czy dynamicznie wymieniający się wersami Kidd i PERSiL183 to wyjątki. Stanowczo za dużo tu żenującego dukania zapatrzonego w Piernikowskiego i poetyckie slamy, choć gdy mikrofon przejmuje Para Parsky i jego przefajniona, irytująca maniera wąsatego wujaszka udającego rapera, zaczynam jednak tęsknić za tym Piernikowskim. To aż przykre słyszeć, ile pracy włożono w muzykę, kiedy najbardziej zajmującą rzeczą podczas odsłuchu jest obstawianie, jak bardzo słaby MC wylosuje się w kolejnym kawałku. To nie tak, że na płycie zupełnie brakuje dobrych zwrotek – ale zdarzają się tak rzadko (a tak często wpadają do szufladki „fajne, ale…”), że nie przynoszą ulgi.

Smuci mnie ta płyta. Mogła i powinna była być lepsza, zabrakło tak naprawdę niewiele. Wystarczyłoby bardziej strategiczne dysponowanie bitami i ściślejsza kontrola jakości raperów. To ta sytuacja, kiedy pomysł na album jest tak dobry, że zostajesz fanem jeszcze przed przesłuchaniem, ale później słuchasz i jest ciężko.

A, jeszcze tytuł i okładka bardzo dobre.