Gdzieś na etapie Popularnych jeszcze ogarniałem, o co chodzi Tymkowi. Do tamtego projektu wziął sobie różnorodną muzykę od tabuna producentów, żeby bez większych pretensji do niej po prostu pośpiewać. Na pisanie nie było czasu ani ochoty, więc sztuczna inteligencja nakarmiona tekstami z poprzednich albumów wypluła jakieś losowe ciągi słów o robieniu pitosu i piciu wody. Ostatecznie całość wyszła okej, bo i muzyka dobra, i Tymek, mimo że przez większość czasu na autopilocie, to dalej świetnie śpiewał.
Potem nadeszło Odrodzenie, gdzie zrobił wokalnie i tekstowo to samo co zawsze, tylko wolniej, więcej fałszując i pod jakieś pianinka zamiast łupanki. Wybrał sobie Poważniejszą muzykę, a zamiast tradycyjnych teledysków wypuścił krótkometrażowe filmy wykorzystujące nowe utwory, w których sam grał role.
To ten moment, kiedy postanowił zostać Prawdziwym Artystą, a to zawsze najgorszy etap w twórczości każdego. U niektórych niestety nie jest tylko etapem. Nie da się tej płyty przesłuchać w całości dwa razy, a jak ktoś twierdzi, że to zrobił, to nie jest człowiekiem godnym zaufania. Ale tu nadal w miarę rozumiałem wizję, a raczej wiedziałem, że nawet nie chce mi się jej rozumieć i wolę przeskipować.
Dochodzimy do Acapulco wyprodukowanego przez Łukasza Rozmysłowskiego, czyli połowę duetu Coals, których nazwa już od kilku lat krzyżuje się z pseudonimem Tymoteusza w rozmaitych creditsach. No i mam z tym krótkim albumem problem natury publicystycznej. Podoba mi się, więc chciałbym o nim tutaj napisać i polecić fajne piosenki. Z drugiej strony sam nie do końca rozumiem jego wizję, a jednak, żeby krytykować jej realizację, to chciałbym mieć przed samym sobą poczucie, że rozkminiłem Glidera. Chociaż czy nie tego oczekuje autor, który sam (na szczęście) nie tłumaczy swojego albumu?
– There’s nothing to be said, it’s all in the music man, it’s all in the music, it’s all in the meat
– You don’t think that people that are fans of you would like to hear what you had in mind maybe, or…
– I want to know what they have in mind, you know, and how they interpretate it
To fragment wywiadu z członkami Nirvany, który słyszymy w utworze Tabi. Dziękuję za zaproszenie, przejdźmy więc do tego, co mądrego i głupiego mam do powiedzenia.
W kwestii tekstów nie ma co się rozpisywać, bo po prostu odpowiada za nie ta sama sztuczna inteligencja, co poprzednio. Ewentualnie jakiś stażysta, który dostał na napisanie ich 8 minut. Odhaczone, przejdźmy dalej.
Acapulco to album o wyraźnej strukturze. Na początku słyszymy przede wszystkim dwa łączące się ze sobą wątki: etniczny i senny. Ten pierwszy objawia się głównie w chóralnych głosach, które przewijają się przez Nukę i przypominają plemienne zaśpiewy pierwotnych ludów. Również perkusja z odciętymi wysokimi tonami przypomina uderzenia prymitywnych instrumentów konstruowanych przez naszych przodków.
Ten wybór w miksie łączy się również z sennym nastrojem, który nawet w filmach często oddawany jest przez ograniczenie wysokich częstotliwości. Do tego dochodzi spokojna, składająca się z długich dźwięków melodia, bardzo dużo pogłosu, raczej delikatny wokal i mamy kompletny utwór pościelowy. Lub mielibyśmy, bo jego końcówka to eskalacja i zebranie wszystkich wcześniej przewijających się dźwięków w jednym momencie. Wychodzi z tego kakofonia, która na dłuższą metę męczy i psuje pozytywne wrażenie z całej piosenki.
Trzeba jednak oddać, że moment, kiedy Tymek śpiewa wyłącznie pod analogową gitarę to jeden z najlepszych fragmentów całej płyty i chciałoby się usłyszeć numer, który by jakoś bardziej eksplorował takie brzmienie. Zmiana barwy głosu na dużo niższą i głębszą to coś, czym wokalista raczył nas już wcześniej, ale dalej robi to wrażenie, kiedy wykonuje to tak płynnie i niewymuszenie.
Mnie jednak bardziej podoba się kolejny, tytułowy track. Aranżacyjnie jest prostszy, ale brak wydziwiania to jego siła. Znowu mamy niskobrzmiącą perkusję, która tym razem jest uzupełniana zsynchronizowanymi gitarami. Wspólnie tworzą prosty, ale skuteczny groove. Refren lekko przypomina mi Beethovena z płyty Popularne. To utwór, gdzie mamy dużo mniej etnicznego brzmienia, ale jeszcze nie wybija nas z sennego nastroju, najwyżej delikatnie pobudza.
Z perspektywy kompozycji płyty warto zwrócić uwagę na umieszczone na końcu piosenki fragmenty głosu. Nałożono na nie efekt, który ma odwzorowywać mówienie przez radio. W outrze 42000 mamy pocięte wokale z nałożonym metalicznym upiększeniem. W witchusse i byczq usłyszymy syntezatory. Za to w whitchook znajdziemy stary dobry hiphopowy sampel na początku.
Zwracam na to uwagę, bo wszystkie wymienione momenty zawierają jakiś przejaw świata nowoczesnego, w odróżnieniu od świata pierwotnego, do którego muzycy również nawiązują na płycie. Czy chcę tu wytknąć brak spójności? Nie. Jak najbardziej można łączyć ze sobą różne światy, a to, że ja nie do końca rozumiem to połączenie, to nie znaczy, że ono całkowicie psuje odbiór płyty.
Od piątego tracku album obiera kierunek na eskalację. Klimat się zagęszcza, robi się coraz mroczniej i ciężej. Narasko na pozycji numer siedem to punkt kulminacyjny. Tu już nie ma mowy o śnie, a raczej o agresywnym budzeniu. Wielokrotnie uderzająca punktowa stopa i ciężka linia basowa na pierwszym planie idealnie uzupełniają się z niskim tonem głosu Tymka. Teraz nie można już powiedzieć, że ten jedzie przez tę płytę na autopilocie. Mamy tu coś pomiędzy growlem a wyciem à la Szpaku, czego wcześniej u niego nie słyszałem. W tym utworze znowu dzieje się bardzo dużo. Na przykład obok niskiego, przesterowanego wokalu mamy wyciąganie ze strun głosowych najwyższych częstotliwości.
Sam utwór również ma narastającą strukturę, a kończy się outrem, które stopniowo ogranicza liczbę instrumentów, a nie je wycisza, co sprawia, że kompozycja do samego końca nie ogranicza się i nie wytraca agresywnego charakteru.
Trzy kończące utwory są znacznie bardziej spokojne i mniej się narzucające. Whichook jest świetny. Perkusja została bardziej wysunięta na pierwszy plan niż w utworach z początku płyty, ale głos dalej pozostaje miękki i wysoki, przynajmniej przez większość partii śpiewanych. To chyba mój ulubiony numer z płyty, chociaż na tekst składa się jakieś jedno zdanie i do tego nie ma ono żadnego sensu. Robi go jednak muzyka i głos Tymka, który wyjątkowo używa layeringu, co w jego przypadku sprawdza się świetnie. Matko, ten człowiek czego nie zrobi z głosem, to mu wychodzi. Poza fałszowaniem na Odrodzeniu.
Nie może być jednak za kolorowo i coś musiało nie zagrać. O ile rozbudowane aranżacje są zawsze mile widziane, to jednak czasem pojawiają się dziwne wybory. Na przykład trwające 2/3 utworu outro w 42000. Co jeszcze gorsze, najlepsza część tego numeru, kiedy trochę rozkręca swój klubowy charakter, zostaje ucięta po dwudziestu sekundach. Zdecydowanie najgorszy na płycie, usunąłbym go.
Triphopolo vSOFT też kończy się przez minutę i tym samym męczy. Tak, wiem, prymitywny gust i piosenkowe schematy. Tylko ja lubię, jak mnie muzyka nie męczy. Trochę denerwujące są też te wszystkie przeszkadzajki, sample, efekty powciskane tu i tam, które nie odgrywają żadnej szczególnej roli, a jest ich trochę za dużo i tworzą wrażenie nieuporządkowania.
No i największa bolączka Tymka, czyli teksty. On już nawet nie udaje. Powtarza jeden wers przez cały numer i ma wyjebane. Czy można go winić, skoro numery i tak się bronią? No średnio, bo i tak się bronią. Jednak fajnie byłoby, jakby linijki mniej przeszkadzały i bardziej zapadały w pamięć, a czasem nawet wywoływały potrzebę zacytowania. Ja nie oczekuję, że dostanę trzy zwrotki po szesnaście wersów storytellingu o szkatułkowej strukturze, ale dałoby radę dostać chociaż fajnie napisany refren? Taki zwyczajnie piosenkowy, żeby chociaż słowa łączyły się w ciąg przyczynowo-skutkowy, bo jestem dyslektykiem i bez tego nie zapamiętam, a chciałbym sobie pośpiewać na koncercie. Tymek nie umie i nigdy nie umiał pisać dobrze, ale chociaż potrafił skleić dwa zdania, które miały jakikolwiek sens, a teraz? Teraz to nie ma.
Odrodzenie to był kryzys mojej relacji z Tymkiem. Myślałem, że to over dla chłopa i będzie odstawiać podobny cyrk już cały czas. Na Acapulco trochę ten artystyczny teatrzyk ograniczył i z powrotem bardziej postawił na chwytliwość i piosenkowość. Przynajmniej bardziej niż na Odrodzeniu, bo dalej nie jest to blisko hitowości Popularnych albo Piacevole.
O ile nie do końca rozumiem koncepcję, to podoba mi się obrany kierunek. Autor nie serwuje nam po raz setny tego samego, ale też nie odlatuje w rejony, w których jego muzyka brzmi asłuchalnie. Seven Phoenix nagrał fajny album, ciekawe, czym teraz odpowie Tymek.