Macie ulubione producenckie płyty? Wiadomo, że każdy na pierwszym miejscu stawia „Wstrentnego żula” Kazzushiego, ale co potem? Tu już bywa różnie – ktoś wymieni klasyki pokroju „Produkcji – hip hop” 600v albo „Świeżego materiału” Waca, ktoś wskaże definiujące scenę Kodexy, ktoś szczególnie zanurzony we współczesności wybierze „Ruletę”. Gdzieś spomiędzy tych zasłużonych wydawnictw nieśmiało zerka „DynamoL” Rahima produkującego pod aliasem Straho Instrumentals.

Ten niedoceniony krążek z 2007 chciałem przypomnieć, podsuwając go Osiakowi. I Mati rzeczywiście nagrał odcinek podkastu poświęcony „DynamoLowi”, ale z jakiegoś powodu skupił się w nim niemal wyłącznie na raperach, tak jakby to rap był ważniejszy od bitów. Na szczęście zaproponował, żebym uzupełnił jego wywód opowiadając o tym, co słyszę w podkładach z „DynamoLu”. Nie musiał mnie długo namawiać, bo Rahim jako producent był wulkanem pomysłów.

Pamiętam artykuł z któregoś wydania „Magazynu Hip Hop”, w którym producenci opowiadali o najciekawszych dźwiękach, które wykorzystali. Dla przykładu: czy wiecie, że w tle jednego z bitów Kazzushiego słychać śpiewające wieloryby? Rahim w takim tekście mógłby po prostu opowiedzieć o samplach z „DynamoLu”, a gdyby rozszerzyć tematykę artykułu na najciekawsze pomysły na bity w ogóle, to spokojnie zająłby cały.

„Ta gra” opiera się na punktowym, jednostajnym, wyrazistym basie, któremu wtóruje jakieś mlaszczące, nieznane mi perkus… ej. Jaka jest liczba pojedyncza wyrazu „perkusjonalia”? „Perkusjonalium”? Istnieje takie słowo? Nie wiem, ale niech będzie, chodzi o jakieś nieznane mi perkusjonalium. Ten miarowy rytm sprawia, że bit wydaje się nieskomplikowany i nużący, ale mnogość dodatkowych dźwięków w tle (gitara i plumknięcia syntezatora) zawiesza go bliżej szufladki z napisem „frapujące i hipnotyzujące”. Z kolei „Siwyleń” przez całe trzy minuty jedzie na, w sumie banalnym, patencie ustawienia hi-hatu zaraz za gęsto ułożonym werblem. Ale wiecie, jak to jest z banalnymi patentami – jakby to rzeczywiście było takie proste, to każdy by tak robił. A ty ułożyłxś tak kiedyś perkusję? Nie ułożyłxś. Ja też nie.

„Jedna miłość” (którą Mati odebrał jako tak hardkorowo uliczną, że aż widziałem maczetę w jego oczach, jak o niej mówił) na pierwszym planie ma leciutko poswingowany dźwięk tykającego zegarka. I do tego jeszcze jakiś dziwny, cyfrowy blip w rytmie reggae. I elektroniczny bas. I werbel brzmiący jak foka bijąca się po brzuchu. Chciałbym w ogóle zaznaczyć – uwielbiam werble na tej płycie. Większość jest niemożliwie charakterystyczna. O, na przykład ten z „Produkcji” – niby klasyczne walenie w garnek, a jednak dzięki połamanemu, dancehallowemu rytmowi brzmi inaczej niż ogół walenia we wszystkie garnki świata. A melodia? Banalny (znowu!) syntezator, ale ułożony tak, że działa i wwierca się w łeb.

Jeśli powyższe dwa akapity tego nie sugerują, to w większości bitów na „DynamoLu” jest coś zwracającego uwagę, coś unikalnego, czego nigdzie indziej nie słyszeliście (biorąc poprawkę na 2007 – wrócimy do tego w puencie).

„Cyfroni” brzmią jak Kociołek, któremu ktoś ukradł całą soczystość i melodyczność, a zostawił sam zgrzytający industrial. We „Freestyle’u” prosta perkusja obudowuje równie proste dźwięki, cóż, dżungli, wycie papug i takie rzeczy. „Uogień” to niepokojący ciąg pstryknięć, szarpnięć gitary, skrzypiec i tub naprzemiennie wychylających się na wierzch. I tę wyliczankę naprawdę można kontynuować w nieskończoność, bo płyta ma zawrotne 20 kawałków, a w każdym COŚ.

Ktoś mógłby stwierdzić, że skoro tak, to wszystkie bity są przekombinowane i przytłaczają. Po pierwsze – wcale nie, chyba że porównujemy je z jakimś nudnym smęceniem typu współczesny polski rap, dla którego wyrazista melodia to zło najgorsze. Po drugie, istnieją kontrargumenty – „Popędy” są surowe, wybrakowane, z uporczywie zbyt prostym motywem. A „Pod paznokciem”? To akurat pomnik nieskomplikowania, choć także niemal niepasująca przeklejka z innego wymiaru. No bo wyobraźcie sobie, że macie ten cały „DynamoL” z dziwnym perkusjonalium, dziwnie ułożonym hatem, dziwnymi dźwiękami i w ogóle wszystkim dziwnym, aż tu nagle wjeżdża wymienione „Pod paznokciem”, w którym chodzi wyłącznie o szybki, funkowy rytm i bezwstydnie przebojowy bas. Nie ma mądrego.

Wiem, że dużo gadam o poszczególnych kawałkach, ale to ma konkretny cel: pokazać, że Straho na „DynamoLu” odjebał nadludzką rzecz. Liczba nietypowych pomysłów w każdym numerze przyprawia o zawrót głowy, a pamiętajcie, że do każdego z nich musiał jeszcze dobrać co najmniej jednego (często więcej) rapera. Przy czym nie ma żadnej tajemnicy w tym, że raperzy wobec bitów są kapryśni, ale i przewidywalni. Jak dasz im sto interesujących bitów i jeden prostacki, taki sam jak wszystko inne, to wybiorą ten jeden prostacki. Raper potrafi ci się nie dograć na projekt, bo w jakimś kawałku mu jeden dźwięk nie pasuje. Tu są CAŁE BITY złożone z niczego oprócz potencjalnie niepasujących dźwięków. A jednak ten wspaniały, dwudziestokawałkowy projekt istnieje i do dziś można go słuchać (szkoda, że nie na Spotify, ale zawsze).

Myślę, że to dość dobrze obrazuje unikalność „DynamoLu”.

I oczywiście ktoś mógłby wspomnieć, że opieranie całej płyty na dziwności to żadna sztuka, a wykorzystywanie dźwięków codziennego użytku (typu zegarek) to pomysł żenujący i przeterminowany. Zgoda, ale żyjemy w 2022. Ten album wyszedł piętnaście lat temu, kiedy w Polsce jedno pół rapowego światka nadal fetyszyzowało samplowanie jazzu i soulu (koniecznie 1:1 jak u Kixnare’a), a drugie pół rapowało pod syntezatory jak u wspomnianego Kociołka. Producenci, którzy byli w stanie zrobić i to, i to, a do tego jeszcze wymieszać oba podejścia w ramach jednego podkładu, byli jakimiś niepojętymi herosami. Wynalazcami ognia. Operowali w czterech wymiarach, kiedy reszta jeszcze nie doszła do trzeciego. Ale można też było iść najmniej popularną drogą i robić bity z dźwiękami dżungli, tylko że wtedy było się „tym dziwnym gościem”. Dlatego myślę, że „DynamoLowi” bardzo należy się odczarowanie po tych wszystkich latach.