Wiadomość o kolejnym krążku Janusza Walczuka nie brzmiała zbyt dobrze, skoro jego self-titled album stanowi przykład tego, jak nie robić muzyki. Był to zlepek monotonii, prostego, dziecinnego tekstu, płaskiego, znikającego instrumentalu czy braku jakichkolwiek emocji. To wszystko złożyło się na beznadziejność jego debiutu – zmiksowanego, napisanego i wykonanego przez niego. Podeszłam do jego nowej EPki „Kendo” niechętnie, wiedząc, że nie dostanę górnolotnej muzyki, a kolejne dziesiątki minut męczarni. Zaskakująca krótkość materiału (niespełna siedemnaście minut) mnie ucieszyła, natomiast słuchanie tego trzy razy plus dodatkowe wracanie do niektórych fragmentów już niekoniecznie.

Problem z Januszem jest taki, że nie po drodze mu z uczeniem się na błędach. Płytkość i prostota tekstów pozostawia wiele do życzenia, a nie trzeba za dużo się wysilać, by zapodać fajną metaforę, peryfrazę dla otwarcia wyobraźni słuchacza i skłonić go do namysłów. Jedyne, czego doświadczyłam, to masa pytań o wers „Zachłysnąłem się tym jak delfin, co połyka słomkę”, co brzmi komicznie i nie ma drugiego dna. Oprócz tego, banalne porównania takie jak „Idę spod bankomatu z kanapką, jakbym był babcią” czy „Koncert, studio, to samo w kółko, jakbym był pralką”. Janusz zapewnia nam również samą prawdę: „Pływać nie nauczysz się tam, gdzie jest płytko. Na szczęście młody Jaś jest w wodzie rybką.” Często wraca do swoich kolorowych czasów we fioletowym szlafroku i nadal, kreując się na naszego idola, dodaje sobie masę osiągnięć. Trzeba się z tym zgodzić patrząc na cyferki, ale przecież liczba wyświetleń nie ma żadnego znaczenia. Dodał swoje pięć groszy o Young Leosi, krążkach Kaza Bałagane, a swoje pnięcie się porównał do utworu kolegi z branży. Janusz ma także kłopot z rymami. Z reguły powinny nadawać spójności, on natomiast rymuje bardzo nieregularnie, przez co gubi się spoistość, a szkoda, bo odbiór utworów mógłby być prostszy i przyjemniejszy. Widać, że Januszowi chodzą po głowie jakieś gry słów – w końcu spotykamy i parzyste, i krzyżowe rymy. Niestety potem potykamy się o jakieś pojedyncze, odklejone wersy, które zupełnie nie współgrają z resztą. Przykłady? Z jednej strony umiejętnie krzyżowo rymujące się słowa kantor-Pantone, gdzieś tam obok siebie wybrzmiewają braci-Kamczatki. Ale tuż obok słyszymy pozostawione same sobie „serce”, „fantazją” oraz „ranking” które, choć zaakcentowane jak rymy, nie znajdują dopasowania w innych wersach.

Refreny w wielu utworach odstraszają i wynika to z dwóch rzeczy – instrumentali i ich samej budowy. Cała ich konstrukcja opiera się na powtarzających się bezsensownych wersach, a banalne gry słów nie pomagają, tylko pogarszają całokształt. W muzyce mamy wyjątki, gdzie ta powtarzalność wybrzmiewa wspaniale: należy do nich zespół Death Grips, choć to porównanie między niebem a ziemią. U nich zasługa tkwi w instrumentalu, który wybrzmiewa kontrastami, dynamiką czy sam przekaz tekstu robi swoje. Jednakże Janusz Walczuk zapodaje nam monotonię, która przewija się na każdym utworze – wszystko jest potężnie powtarzalne i nijakie, co utrudnia zapamiętanie któregokolwiek z utworów. Choć na dobre to wychodzi, bo nie chcę już pamiętać tego EP. Momentami podkłady zanikają, stając się wręcz niesłyszalnymi, a wypadałoby, aby brzmiały nieco wyraźniej. Miłym zaskoczeniem jest wokal Janusza, a raczej brak tego okropnego nadmiaru autotune i ciągłych zmian tonu głosu. Można to uznać za rzecz godną oklasków, bo te grzechy ciężkie pogorszyły jakość poprzedniego albumu. Chyba już klasycznie brakuje również emocji, które polepszyłyby odbiór krążka, jak i nadały więcej barw. Szybciej trafi do nas podniesiony głos, pełen żalu czy radości niż mdłe mamrotanie Janusza, gdzie brak żywej, szczerej energii.

Absolutnie Janusz Walczuk musi otworzyć się na coś więcej niż cichy instrumental czy podłe teksty o delfinie z połkniętą słomką, bo taką muzyką zdobędzie więcej wrogów niż szczerych fanów. Powtarza ten sam schemat, gdzie brakuje dobrych tekstów i chwytliwych melodii, a te dwa elementy to klucz do miłych a także przyjemnych utworów. Jeśli żadna z tych części nie jest spełniona, t0 końcowo krążek staje się kłopotliwy do odsłuchania, czy czerpania z niego wszelkiej radości i tak się właśnie stało. Czy „Kendo” jest lepsze od poprzednika? Sądzę, że tak, choć ta różnica między nimi nie należy do zbyt dużych. Warto zwrócić uwagę na ten mały progres w kwestii wokalu, który mnie zadowolił, a nawet zaskoczył. Lepszy mały krok w przód niż w tył.