Jeśli soundtrack do „8. Mili” był waszym pierwszym spotkaniem z zagranicznym rapem, to mogliście się albo zakochać, albo zrazić. U mnie wystąpiło to pierwsze, choć sama płyta do dzisiaj jest rozczarowująca. Jeżeli czasem macie wrażenie, że jesteście rozczarowaniem własnych rodziców, to pomyślcie sobie, że ktoś świadomie wypuścił tak przypadkowo pozlepiany OST do jednego z najważniejszych filmów o rapie.

2002

Początek XXI w. Świat nie otrząsnął się jeszcze z ataku terrorystycznego na World Trade Center. Bezrobocie w Polsce sięga rekordowych 20 procent. Euro staje się oficjalną walutą dla 12 krajów członkowskich Unii Europejskiej. W branży zastanawiamy się, dlaczego Nelly nosi plaster na twarzy w klipie do „Dillema”, próbujemy zapomnieć o „Blokersach” Latkowskiego oraz obserwujemy nową falę rapu zza oceanu. Ukazuje się debiut Mr. Lifa, długo wyczekiwany Talib Kweli czy jadący bez trzymanki wariaci z Non Phixion. No i Eminem jest najpopularniejszym raperem na świecie. Jego kawałki zna, pi razy drzwi, 90 procent moich rówieśników, Kanał muzyczny VIVA Polska usiłuje zmieścić chociażby jeden kawałek Ema na każdą godzinę swojej ramówki. Empetrójki niskiej jakości zalewają wczesne serwisy P2P takie jak Kazaa czy eMule. Co z tego, że ściągnięcie albumu zajmuje nawet do kilku godzin. Bit rate wynosił 128 kbps? A co tam – ważne, że gra.

W apogeum popularności Ema miejsce ma także premiera „8. Mili” – częściowo biograficznego dramatu z istotnym wątkiem rapowym, głównie w postaci freestyle’owych bitew. Pierwszoplanową rolę aspirującego rapera ze slumsów na obrzeżach Detroit gra sam Marshall Mathers. W swoich gorzkich perypetiach przekonywający, co zresztą doceniła krytyka, obdarowując go m.in. nagrodą MTV „Złoty Popcorn” za najlepszą rolę męską.

Nie jest to produkcja ponadczasowa, ale wystarczająco dobra, by podtrzymać uwagę widza. Film ponadto znacząco przyczynił się do promocji hiphopowej kultury, a przede wszystkim przypomniał kilka klasycznych tracków, takich jak „Shook Ones pt. 2”, „Next Level” czy „Last Dayz”. Na marginesie, „8. Milę” oglądałem krótko po premierze i to właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszałem te i jeszcze inne numery. Z całą pewnością mogę stwierdzić, że historia Rabbita otworzyła mi oczy na zagraniczny rap. Jak dziś pamiętam kino „Światowid” oraz specyficzny zapach zjełczałego popcornu, błyszczącą posadzkę w ciemnej poczekalni oraz kartonowy stand promocyjny z Eminemem. Każdy ma swój oldschool.

Niespełnione obietnice

Jak przy każdym poważnym przedsięwzięciu filmowym, premierze „8 Mili” towarzyszyła ścieżka dźwiękowa z ikonicznym „Lose Yourself”. Parafrazując najsłynniejszy chyba slogan reklamowy: „prawdopodobnie najlepszym rapowym kawałkiem na świecie”. Emocje Eminema, drapieżny bit z kilkoma planami muzycznymi (zwróćcie uwagę na harmonię klawiszy gdzieś w połowie 3 minuty), melodia, której nie da się zapomnieć i TEN refren. Nominacja do Grammy była oczywista.

Nic więc dziwnego, że produkcja ta otwiera płytę, zapraszając nas na przejażdżkę po przedmieściach Detroit. A w zasadzie, to trzeba by było napisać o przygnębiającej podróży na tyłach zdezelowanego autobusu. W każdym razie, po pierwszym utworze oczekiwania i poprzeczka są wysokie. No i tutaj pojawia się pierwsza zagwozdka, którą mam z tym wydawnictwem. Jakkolwiek można uwielbiać tytułowy „8 Mile” ponownie w wykonaniu Mathersa czy „Battle” duetu Gang Starr, to ani te, ani żadne inne tracki nie mogą równać się z „Lose Yourself”. Wyobraźmy sobie jednak, że tego tytułu nie ma na płycie. Wówczas plejada gwiazd rapu na tym OST może nas zachwycić, a na pewno obiecać solidny materiał. Jay-Z, Nas, Gang Starr, 50 Cent, Rakim, Xzibit – to tylko ci najważniejsi. Niestety, nic z tego, gdyż tylko nieliczni wywiązali się z zadania.

Po wielokrotnym przesłuchaniu ścieżki dźwiękowej można spokojnie uznać, że byłaby z tego wyśmienita… EP-ka. Zrecenzujmy tę produkcję w oparciu o model kanapki. Słuchając starego 50 Centa nic nie przychodzi na myśl, oprócz zwykłego podziwu dla jego niepodrabialnego flow. Pomimo gangsterskiej gadki, raper opakowuje słowa w rzadko spotykaną dziś lekkość i grację. Tak, jakby każdy wers wyrzucony był w szerokim uśmiechu. Cóż, miał się z czego cieszyć – było to tuż przed wyczekiwaniem debiutem w Aftermath. Swoim występem urozmaica zatem takie kawałki jak „Rap Game” D12 czy „Love Me”.

Z drugiej strony, dostaliśmy też dwie solówki od Fiftiego – „Wanksta” i „Places to Go”. O tej drugiej możemy szybko zapomnieć, głównie przez beat. A raczej syntetyczny, tanio brzmiący koszmarek wyprodukowany przez… Eminema. Nie, nie tym razem Marshall. Na szczęście „Wanksta” wciąż cieszy ucho i jest chyba najlżejszym trackiem na płycie. Mimo wielu zalet, a przede wszystkim genialnego refrenu, dziś już tak bardzo nie przyciąga. Zestarzał się ten typ basu – narzucający się, zimny, bardziej pasujący do rave’u niż rapu.

Weterani sceny jak Xzibit, Rakim i Nas nie dowieźli dobrych numerów, chociaż słychać, że się starali. Wszyscy oprócz Nasa wykazali się choćby minimalną charyzmą. Problem leży (znów) w produkcji. Być może pamięć mnie zawodzi, ale nie przypominam sobie, by 2002 r. był taki mizerny, jeśli chodzi o beaty. Wszak to okres tzw. „super producentów”. Żałujmy zatem, że wspomniani MCs dostali (wybrali?) miałkie, niezbyt przebojowe i przekombinowane produkcje. Skip razy trzy i nie ratuje tego kalifornijsko brzmiąca gitara w „Spit Shine”.

Trochę inaczej jest w przypadku piosenki Jaya-Z i Freewaya. Genialny motyw pianina oraz charakterystyczne skrzypce w refrenie budują tę produkcję. A Jay-Z? Jest sobą i cóż… używa tych swoich sztuczek ze słowami i flow, przy czym nie przesadza w formie. Zaproszony do numeru Freeway nie przeszkadza, choć ja sam nie przepadam za niską i przepitą barwą głosu u raperów (sorry, Onar). Koniec końców, u boku Seana Cartera i na płycie produkowanej przez Eminema mógł z siebie wycisnąć trochę więcej.

Nietrafione decyzje

Jeśli już piszemy o newcomerach, to trzeba (niestety) wspomnieć o Obie Tricie. Jego solowy popis („Adrenaline Rush”) możemy posłuchać już na samym początku płyty i nie jest to przyjemne doświadczenie. Na koniec czujemy tylko ulgę oraz pamiętamy męczący, trwający w nieskończoność refren pełen wykrzyczanego „madafaka”. Nie da się też łatwo zapomnieć obrzydliwego bitu na oślizgłych syntezatorach i topornym ułożeniu perkusji. Co za gówno, jezu. Kojarzy się to z najsłabszymi momentami ścieżek dźwiękowych z pierwszego PlayStation. Na szczęście jego występ w „Love me” uchodzi płazem, a nawet buduje klimat utworu na zasadzie kontrastu z plastyczną nawijką Ema i flow 50 Centa.

Niektóre z decyzji muzycznych na tym wydawnictwie można skwitować tylko memem:

Nikt:

Absolutnie nikt:…

Producenci 8. Mili: wrzućmy jeszcze ze dwa śpiewane kawałki do OST z filmu o rapie, na bank będzie pasować!

Ktoś chyba z wyższego menedżmentu uznał, że dobrym pomysłem będzie umieszczenie na tym OST dwóch piosenek w stylu r&b. O ile track w wykonaniu duetu Boomkat brzmi kojąco i eterycznie, to już utwór Macy Gray to zwykłe nudy, zarówno kompozycyjnie, jak i wokalnie. Akustyczna gitara w pierwszych sekundach „Time of My Life” skutecznie wytrąca z równowagi i nieuchronnie prowadzi palec w kierunku przycisku SKIP. Beznadziejna decyzja. Koniec końców, zamieniłbym te dwa kawałki na inne, chociażby „Stimulate” czy „Gangsta” ze specjalnej wersji płyty -„8 Mile: The Special Edition Bonus Disc”. Nie czuję się ekspertem w zakresie ballad, więc to tyle co myślę o tych piosenkach.

Jak już zdążyliście się pewnie zorientować, płyta jest potwornie nierówna. Kulminacja zostaje osiągnięta w momencie, gdy po irytującym „That’s My N**** fo’ Real” Younga Zee z Outsidaz, wybucha bit-dynamit spod samplera DJ Premiera. „Battle” to bezdyskusyjnie top bitów na tym albumie i być może też (drugi) najlepszy track. Dynamiczne dęciaki, pocięte, jakby do granic możliwości efekty dźwiękowe, proste, boom-bapowe bębny i szorstki Guru. Raper, który okazuje się być całkiem sprawny w przechwałkach na mikrofonie. Cudo. Ale obiecałem przecież kulminację tego rollercoastera. Otóż ostatnim trackiem, zaraz po „Battle”, jest ostatnia solówka Eminema – „Rabbit Run”. Niby podniosła, ale raczej w stronę pretensjonalności, pętla skrzypiec psuje pulsujące bębny, których rytmika narasta wraz z nawijką Eminema. Bardzo zaangażowaną emocjonalnie, gęstą lirycznie i pełną niespodzianek z flow (np. zabawa z efektami dźwiękowymi). Nie jest to jednak korzystne równanie, bo dostajemy ciężki utwór, który zwyczajnie staje w gardle (uchu?), szczególnie na koniec płyty.

I tak dochodzimy do wniosku, że przydałaby się alternatywna wersja tego albumu, np. skrócona do 7 pozycji. Ja to widzę w takiej kolejności:

  1. Lose Yourself
  2. Love Me
  3. 8 Mile
  4. Rap Game
  5. 8 miles and runnin’
  6. Wanksta
  7. Battle

Spróbujcie takiej kolejności zapoznać się z soundtrackiem do „8. mili”. Nawet zrobiłem Wam taką roboczą playlistę.

Dla tych kawałków naprawdę warto cofnąć się do 2002 r., zaliczając przy okazji całkiem niezły przekrój mainstreamowego brzmienia tamtych czasów. O reszcie zapomnijcie, to strata czasu.