Od kiedy Playboi Carti wydał swoje polaryzujące, ale i kultowe “Whole Lotta Red”, w mainstreamowym trapie (a raczej w jego syntezatorowym, szybkim i melodycznym podgatunku pt. rage) artyści (bardziej ich fani) są nieustannie zauroczeni wizją hedonistycznych gwiazd rocka. Trap stał się agresywniejszy, przestery gitar są wszechobecne na koncertach, a i wygląd samych raperów jest bardziej punkowy, mroczny i łamiący zasady kultury hip-hopu. Wielu chce posiąść tajniki tego chwytu marketi- to znaczy mistycznego stylu, a nowy album Uziego to może i najbardziej jaskrawy przykład tego trendu.

nie wiem, od kiedy robimy zwiastuny albumów, ale historia Uziego jako ninjy wygląda majestatycznie

W “Pink Tape” żyją dwa wilki: jeden to emo trapowy klasyk, którego znamy z innych płyt LUVa, drugi to metalowo-rockowy odjazd. Te wilki jednak lubią się często nawzajem gryźć. Podejrzewam, że sam odbiór tej płyty może być równie polaryzujący, co bieguny gatunkowe, jakie obejmuje ten album w swoim prawie 90-minutowym maratonie. Czy to znowu za długi album? Niestety. Dzięki temu mamy parę ciekawych i odjechanych kawałków, które cieszę się, że pojawiły się w głównych światłach zagranicznego mainstreamu, ale i jedne z najgorszych pomysłów muzycznych roku. “Endless Fashion” z Nicki Minaj z interpolacją “I’m Blue” (ile, kurwa, można to odgrzewać) sprawia, że chcę sobie wyrwać włosy z głowy, a cover “Chop Suey” System of a Down w wykonaniu Verta sprawia, że “self-righteous suicide” z refrenu nie brzmi tak źle. Obie piosenki mocno ssą, ale ze skrajnie różnych powodów. Tu właśnie ukazuje się ta wilcza dychotomia, trochę mniej jako żart, a bardziej jako objaw odbiorczej hipokryzji (trochę za mocne słowo, ale zaraz zrozumiecie, o co mi chodzi).

jedyny plus tej piosenki, to fakt, że ktoś może znaleźć dzięki niej oryginał. o ile jest ktoś jeszcze taki, kto go nie zna.

Otóż ten nacisk na “alternatywę” czy “rockowość” tak naprawdę… w niewielkiej części przekłada się na muzykę, którą słyszymy od liderów rapowo-rockstarowej niszy. Artyści i słuchacze w tym wypadku chcą zjeść ciastko i mieć ciastko: jednocześnie być punkami, gwiazdami rocka i nie podejmować artystycznego i “gustowego” ryzyka, jakie wiąże się z ostrzejszą muzyką gitarową, która z wyżyn popularności dawno spadła. Dodatkowo trap jest bardziej opłacalny. Kontrowersyjność, jakie kiedyś ciągnęły ze sobą gwiazdy rocka, dziś opiera się tylko na oskarżeniach i sprawach o molestowanie seksualne. Nie chcę romantyzować ery władzy rocka w branży muzycznej, gdyż nadużycia i przemoc były wtedy równie, jeśli nie bardziej powszechne, ani umniejszać znaczeniu tych traum, spowodowanych przez nadużycie władzy przez raperów. Chodzi mi o inny rodzaj kontrowersji, tej subwersywnej i interesującej. Nie ma w tym stylowym odrodzeniu punkowej estetyki nic z bycia antysystemowym, co przyciągało właśnie tylu ludzi do tego rodzaju muzyki i subkultury z nią związaną. Dziś każdy może powiedzieć, że słucha punka lub rocka, bo ma playlistę z Opium, był aż na dwóch koncertach Cartiego i bardzo podoba mu się Spider-Punk z nowego Spiderverse (który oczywiście również słucha “Stop Breathing”). Antysystemowość w tym wydaniu idzie tak daleko, jak niesłuchanie ochrony podczas zatłoczonych eventów muzycznych. Trochę ciągnie ode mnie gatekeepingiem, ale szczerze wierzę, że przejmowanie tej estetyki to jedynie pewny sposób na nadanie swojemu gustowi muzycznemu wyjątkowości i jakiejś tożsamości w tym nierzadko suchym i powtarzalnym jak Sahara mainstreamowym rynku. Stąd też o wiele mniej boli mnie próba wiernego coveru “Chop Suey” na albumie rapowym niż kolejna interpolacja popularnej memowej piosenki. W tym pierwszym czuć coś z prawdziwego ryzyka i pasji, w tym drugim więcej z taniego cash grabu, ale buntownicza prezencja artysty akompaniuje w obu przypadkach.

No i tu wchodzi Lil Uzi Vert całe na różowo, bo jak cover System of a Down sugeruje, na “Pink Tape” nie boi się ono rozbuchanego punku i alternatywnego metalu. Czy jego metalowe pomysły są dobre? Dyskusyjne, ale na pewno te pomysły są. “Werewolf” z Bring Me The Horizon brzmi jak nu-metalowy klasyk, który 25 lat temu podbijałby tłumy, a “The End” z BABYMETAL jest istną rozpierdalanką, w której pop rap, latynoskie rytmy, metalcore i japoński pop jakoś się mieszają w jedno… coś? Nie jestem pewna, czy mi się to podoba, ale „rockstarowością” od tych piosenek bije na kilometry. Trochę mniej inspirujące są te kawałki, gdzie ostra gitara jest tłem, jak na przykład “Amped”, które mogłoby być kolejnym leakiem Cartiego bez Cartiego czy “Nakamura”, które sampluje wejściową piosenkę tytułowego wrestlera. Uzi na tym kawałku robi z pewnością coś intrygującego, ale sam refren, gdzie raper stara się wokalnie imitować komicznie stereotypową “muzykę azjatycką” (wiecie, jak oglądacie tego Bonda i nagle leci taka muzyka z dzwonkami i skrzypcami i cytrami, jak wlatuje do Japonii, to coś w tym stylu). “Rehab” natomiast to akurat miłym mariażem tych rockowych gitar i emocjonalnych hymnów imprezowych w stylu Uziego. Udaje się tu znaleźć muzyczny kompromis bez utraty żadnych z zalet obu konwencji.

ta piosenka jest tak szalona, że nawet moje ukochane 'scaring the hoes’ się do niej nie umywa.

Stary Uzi oczywiście nigdzie nie znika na tej płycie. Niestety, większość z tych trapowych kawałków gubi się wśród okazjonalnych wyższych punktów czy długiego czasu trwania albumu, przez co średnio są zapamiętywalne. Piosenki jak “All Alone”, “I Gotta” czy “Crush Em” raczej wylatują drugim uchem od razu po przesłuchaniu. Zmarnowany potencjał prezentuje tu głównie kawałek z Travisem, który za bardzo się skupia na byciu hype i zapomina o byciu ciekawym. Fajna sprawa na koncert, ale mocno obniża tempo albumu po dwóch świetnych otwierających piosenkach. 

Pierwsza z nich, “Flooded The Face”, ma niesamowicie atmosferyczny bit i niesamowicie angażujący występ od Uziego. W pewnym momencie ich głos z wysokiego, melodycznego przechodzi w głębszy, zimnokrwisty prawie grając swój własny feature. “Suicide Doors” ma wyjące witch house’owe syntezatory (moja ukochana Arca znajduje się na produkcji) i miażdżący rage’owy bit z gitarami, który nie umywa się od najlepszów instrumentali F1LTHY. Samo Uzi też krzyczy, charczy i kwiczy wniebogłosy. To ewidentnie kawałek najbardziej przypominający odważne eksperymenty na “Whole Lotta Red”, wykonany z nie mniejszą precyzją i energią. Z totalnych bangerów mamy jeszcze epicki singiel “Just Wanna Rock”, który jako jedyny kawałek reprezentujący jersey club na tej płycie wybrzmiewającym na kosmiczne odległości, dodaje do gatunkowego eklektyzmu i szaleństwa kontynuowane przez następne “Fire Alarm”. Połączenie house’u, chaotycznych sampli i industrialnego trapu w piekielny rave (tu na bicie jedno z najlepszych electroclashowych duo podziemia – Snow Strippers [słuchajcie ich tegorocznego April Mixtape 3]) nie sądzę, żeby było na jakimkolwiek bingo dotyczącym nowego albumu LUVa. Puszczanie hamulców w elektronicznym stylu kontynuuje też “x2”, które szybkimi melodycznymi arpeggiami nieustannie stymuluje mózg i jest świetnym tłem dla jednych z najśmieszniejszych zwrotek Verta na całej płycie. 

energia z tego wideo emituje na odległości kosmiczne

Emocjonalne i narkotyczne Uzi się pojawia jeszcze na zamykających piosenkach. Do świetnych kawałków z tej kategorii na pewno kwalifikuje się “Patience” z Don Toliverem, gdzie obaj artyści mają magiczną chemię i nadają delikatnego, miłosnego, ale i zdecydowanie psychedelicznego klimatu całej rzeczy. Dodatkowo “Mama, I’m Sorry” z lekką emo gitarą, dziwnymi percami i depresyjnym tekstem o używkach uderza w te same miejsca, co “XO Tour Llif3”. Może bez wiralowego refrenu, ale z podobnymi chęciami i równie chwytającą serce treścią (a ostatnie, czego bym się spodziewała po tej płycie, to emocjonalne chwyty).

“Pink Tape” ma dużo wad, ale i dużo zalet. Lubię eklektyzm i nie będę udawać, że „Pink Tape” eklektyczne nie jest. Czasem jednak Lil Uzi mierzy trochę za wysoko i nie dogania tempem i werwą swoich gości (szczególnie tych znanych z szybkiego grania na gitarze i darcia mordy), a nieraz wydaje się, jakby włączyło autopilot i starało się utrzymać w powietrzu na tyle, by zdobyć numer jeden na notowaniu Billboarda. Całość jest przerażająco długa, ale nie nuży aż tak, jakby mogło się to wydawać. Gwarantuję, że jeśli chociaż raz w całości przesłuchacie ten album to, ‘coś’ z niego wyniesiecie i będziecie się bawić choć trochę. Ta płyta to rzucanie różnymi kolorami plasteliny o ścianę i sprawdzanie, czy się przylepi. Na “Pink Tape” to, co się przylepia, to w sumie wybór słuchacza, ale ja podziwiam samą ścianę i kolory, jakie zostawiło to, co się odkleiło i to, co się przylepiło. Lil Uzi Vert, czy podoba mi się ten fakt, czy nie, zrobiło coś, czego na razie w rapowym mainstreamie nie zrobił nikt.