Przedwczoraj porozmawialiśmy sobie o „TURQUOiSE TORNADO” z Riff Raffem i „Slumafia” z DJem Pawłem (link do części pierwszej tutaj). Dziś rzucimy uchem na pozostałe dwa projekty z „April Onslaught”, zapraszam!

Yelawolf x DJ Muggs – Mile Zero EP (23/04)

Jako niepalący, dwudziesty dzień kwietniowy celebruję wyłącznie muzycznie. Zeszłoroczne 4/20 świętowałem słuchając świeżo wrzuconego na Spotify „The Chronic” podczas pierwszego spaceru po odbyciu kwarantanny. Tegoroczne 4/20 świętowałem dopiero trzy dni później – wraz z premierą „Mile Zero”.

Przy „Mile Zero” nie sposób przytoczyć historii wcześniejszych współprac obu artystów, bo ich, no cóż, nie było, chyba że na jakimś pominiętym przeze mnie feacie czy coś. Bardzo dobrze zatem, że kolaboracja z DJem Muggsem wyszła w ramach „April Onslaught”, bo jego bity oferują zdecydowanie inny lot niż pozostałe kwietniowe płyty. Choć Catfish umie płynąć pod oldschoolowe zamulatory, to całego CD w takim klimacie nie nagrał od, umm, (*sprawdza notatki*) nigdy.

A tutaj proszę – Yela brzmi jak żywcem wyjęty z pierwszych płyt EPMD. Raczej mówi niż rapuje, wpada w offbeat chętniej niż na pozostałych opisywanych tu krążkach. Zwrotki kładzie na raz, bez podśpiewywań, często nawet bez podbić, równie często bez refrenów, po prostu strumień świadomości, wąż linijek, samo surowe, rapowe mięsko. Przez większość czasu brzmi jak kolega, który siedzi obok ciebie i z piwem w łapie snuje opowieści. Zgadza się technika (zwłaszcza w zamykającym „Dust Broom”!), bywają też żywsze momenty – na „Hands over Fist”, kiedy trzeba dorównać B-Realowi charakternością, Catfish robi to bez problemu, pakując się na bit z werwą i głodem pizgania jak przedszkolak.

Wierny samplerowi DJ Muggs wywiązał się z zadania wyprodukowania płyty jak trzeba – bity odwołują się do złotej ery, króluje ciężka stopa i naturalna perkusja, prym wiodą głośne, zakurzone sample. Skądś wychylają się hammondy i nowojorskie smyczki („Wtf”), skądś soulowa abstrakcja pokolorowana dęciakami („Privacy”), a skądś jazzowe ciepło z wyraźnymi trzaskami winyla („Dust Broom”). Większość podkładów płynie niespiesznie, bletki same się wyciągają. To stara szkoła, ale nie taka do machania łapami i skakania na koncercie, tylko do rozluźnienia po całym dniu robienia rzeczy. Na szczególną uwagę zasługuje bit do wspomnianego już „Hands over Fist” i szalejący tam kontrabas.

Nie spodziewałem się kolaboracji Yelawolfa z DJem Muggsem, ale równie dużym i równie pozytywnym zaskoczeniem jest dla mnie zaproszenie na płytę Del the Funky Homosapiena. Mniej entuzjastycznie reaguję na gościnną zwrotkę Bub Stylesa, bo koleżka charczy i moduluje głos gorzej niż Buczer na początku kariery z PTP. O ile pasuje to do ulicznych, ciężkich bangerów, w których Bub się lubuje, o tyle tutaj występuje na najbardziej wyczilowanym bicie z płyty (a tu są SAME wyczilowane bity, więc to naprawdę duże osiągnięcie), co w połączeniu z jego przerysowaną, udawaną agresją daje doprawdy komiczny dysonans. To jednak jedyny moment zgrzytu na tym spokojnym, uroczo klasycznym albumie.

Yelawolf – Mud Mouth LP (30/04)

I tak oto dojeżdżamy do gwoździa programu. Przed nami „Mud Mouth”, siódme solowe LP Yelawolfa – to, na co ostrzyliśmy sobie zęby przez cały kwiecień, przebijając się przez poprzednie EPki. Któż taki wyprodukował to wyczekiwane dziełko? Może wieloletni przyjaciel WLPWR, współautor sukcesu „Love Story”? A może sam Yela otoczony gronem współpracowników, tak jak było z fantastycznym „Trial By Fire”? Ugh, no nie – wszystkie otóż bity wyszły spod ręki Jima Jonsina.

Jakby co, to nie jestem fanem Jima Jonsina. Nadal pamiętam ten okrutny bit na „Radioactive”.

Dowiedziawszy się, że to Jonsin będzie produkował „Mud Mouth” zaniepokoiłem się podobnie jak przy „TURQUOiSE TORNADO”. Trochę lepiej było po przeczytaniu creditsów – okazało się, że detale dograli stali, lubiani współpracownicy, czyli klawiszowiec Peter Keys i gitarzysta Mike Hartnett. Jeszcze jakoś tam w okolicy kręcił się DJ Paweł, ale jak konkretnie wspomógł to wydawnictwo – tego już nie wiem.

No ale cóż, po odsłuchu wszystkie niepokoje ustąpiły. „Mud Mouth” to dobry album, dobrze zarapowany, zaśpiewany i wyprodukowany.

Klimat całego CDka mocno przypomina „Trial By Fire” i spokojniejsze fragmenty „Ghetto Cowboy”, więc jeśli jarałeś się tamtymi płytami, to hej koleżanko, hej kolego, dlaczego nie miał(a)byś przyjechać do „Mud Mouth”? Mamy tu: całą gamę gitar grających ładne, spokojne melodie; pasażowe klawisze i okazjonalne smyczki; niedzisiejsze perkusje, które jednak nigdy nie zapominają o dobrym, zbasowanym kicku; a także trochę bangerów, żebyśmy wszyscy nie posnęli. Bardzo cieszy, że bity wybrzmiewają, oddychają, żyją swoim życiem. Kawałki nieraz trwają po pięć lub więcej minut nie tylko dlatego, że prawie wszystkie mają komplet trzech zwrotek, ale też z powodu nie spieszących się nigdzie outer. W erze piosenek urywanych jak najszybciej, byleby, broń Boże, nie przekroczyły trzech, a najlepiej i dwóch minut, to bardzo kojący oddech normalności.

Głównym elementem łączącym „Mud Mouth” z tymi paroma poprzednimi longplayami jest duży nacisk położny na melancholijne i jednocześnie przebojowe hooki. To, że leżymy na ziemi i patrzymy się w niebo nie oznacza, że nie może być chwytliwie, więc w każdym, najsurowszym nawet numerze czai się jakiś earwormowy fragment. Ciężko wskazać najlepszy (może rozmarzony „HillBilly Einstein”? A może trochę dynamiczniejszy, rapowano-śpiewany „Dope”?), choć osobiście chciałbym się pochylić nad moim ulubionym „Aquanet”. Zawiera się tu właściwie wszystko, czego oczekuję od muzyki. Bit jest szybki, ale powolny – sekcja rytmiczna zasuwa do przodu (słyszycie ten nerwowy hat i dynamiczne przejścia werblami?), ale zamyślona melodia go hamuje, każe spowolnić. Wywalony na wierzch bas robi co trzeba, plus jeszcze ten proszący się o nucenie refren, och, ach, mniam.

Nie wolno nie napomknąć o „Rocks at Your Window”, kawałku bardzo ważnym i unikalnym i dla płyty, i dla dyskografii Yelawolfa, i zapewne dla niego samego. To piosenka poświęcona zmarłemu Shawty Fattowi, o którym była mowa we wstępie. Przy inicjalnym odsłuchu pierwsza połowa mnie wymęczyła okrutnie, bo muzyka przygrywająca podczas pierwszych dwóch zwrotek i refrenu jest naprawdę niełatwa – cukierkowa, z trudnym do obronienia patosem i nawałem skrzypiec. Trzecia zwrotka jednak wszystko prostuje – wraz z wejściem perkusji bit porzuca nadęcie i bierze się w garść, a Yelawolf pisze prostolinijne, wzruszające wersy zaadresowane wprost do przyjaciela. Pierwszy raz od dawna zaszkliły mi się oczy podczas słuchania muzyki, zupełnie poważnie. Nie wyobrażam sobie teraz tracklisty bez tego kawałka.

Żeby jednak melancholia nie stała się jedynym uczuciem na płycie, mamy również bangerowe przeciwwagi i te parę numerów to straszne siekiery są. Hardkorowych fanów starszych płyt Yeli ucieszy powrót do gitarowych tematów w „Oh No” i „Hot”, zwłaszcza przy tym pierwszym numerze podskoczyłem z zaskoczenia, nie gotowy na wejście wściekłego refrenu. „Bounce” z kolei ma orientalną melodyjkę i chóralny zaśpiew, ewidentnie pomyślany pod występy na żywo, bez najmniejszego problemu zamieni parkiet w patelnię, a publiczność w strzelający olej. W bardziej tradycyjne, południowe klimaty uderza „Money”, choć tam melodyczności dodaje dziwaczny, trochę nawet nie na miejscu mostek.

Tak jak pisałem na początku – „Mud Mouth” to dobry album. Na pewno nie najlepszy w dyskografii, bo jednak trochę tu wypełniaczy i słabszych momentów (po co te dwa nibyskity? Po co „Conoco”?) nie równoważonych aż takimi szlagierami, jak „Opie Taylor” czy „Daylight”. Z drugiej strony – nikt nie powiedział, że koniecznie każdy album musi mieć hiciory. Ten tutaj ma po prostu klimat, który działa i melodie zmuszające do kolejnych odsłuchów.

Na koniec ciekawostka – jeśli dobrze odczytać sygnał nadany w tytułowym kawałku na „Slumafii”, to Yelawolf sugeruje, że jego następne albumy będą już w pełni nierapowe. Jeśli tak, to „Mud Mouth” udanie wieńczy hip-hopową część dyskografii Wilka z Alabamy.