Raper Dinal, którego członkiem był producent Urbek nawinął kiedyś wers: „coś tam nagrać, to lepiej niż nie nagrać”. I to jest jedna z definicji hip-hopu, którą kocham najbardziej. Hip-hop to nie są wyścigi. Hip-hop nie musi być idealny, dopracowany czy w 100% na serio. Hip-hop to nagrywanie dla siebie. Hip-hop do nagrywanie dla ziomów. Zapis chwili. Wyrzucenie emocji. Wbita na raz do studia i rejestrowanie swoich myśli. Tak widzę „DJu i raperze kochajcie się”. Kot Kuler prawdopodobnie miewał lepsze numery i pisał lepsze linijki. Ale – jak mawiał redaktor Burnos po 200 smaka i królaku na dobitkę – to nie ma znaczenia. Jak wbija na bity ze swoim przepitym zachrypniętym wokalem, rapuje o normalnym żyćku normalnych chłopaków, którzy „nie czytają Bukowskiego, ale znają go na pamięć”, zastanawiają się, czy Legia jeszcze kiedyś zagra dobry mecz i wychodzą przed blok w adidasach od najka, to aż chce się żyć. Ten album smakuje jak pierwszy wiosenny eurolager w plenerze – nie jest idealnie, ale tak, kurwa, smakuje życie. A to, że Kuler zwędził urbkowi paczkę z beatami to już w ogóle najlepsza akcja, bo przecież urbol jest niemożliwy z tymi produkcjami. Kocham, pozdrawiam.