Ostatnio opowiadałem o najlepszych koncertach, w których uczestniczyłem, jakby to miał być już jakiś zamknięty rozdział mojego życia. Tymczasem okazuje się, że wcale niekoniecznie. Udając się do Kinoteatru Rialto na Summer of Soul – reżyserski debiut Questlove’a – spodziewałem się filmu dokumentalnego niemal identycznego jak Amazing Grace: Aretha Franklin z 2018 roku, czyli w gruncie rzeczy – właśnie transmisji z koncertu. Dzięki najnowszej technologii, uszkodzone taśmy z koncertem Królowej Soulu zostały zrekonstruowane i opublikowane w formie filmu dokumentalnego po 46 latach. Podobną historię przeszedł dokument perkusisty The Roots. Z tą różnicą, że materiał z Festiwalu Kultury Harlemu po prostu przeleżał gdzieś w piwnicy przez pół wieku.
Rzeczony festiwal odbył się w nowojorskim parku Mount Morris w 1969 roku. Przez kilka weekendów zgromadził łącznie 300 tysięcy ludzi. Dla ówczesnej Ameryki festiwal ten praktycznie nic nie znaczył, ponieważ 160 kilometrów dalej odbywał się legendarny Woodstock. Dla czarnej społeczności był wydarzeniem niemal ważniejszym niż pierwsze lądowanie człowieka na Księżycu (mające miejsce skądinąd w czasie trwania festiwalu). Na scenie wystąpili wszyscy najpopularniejsi twórcy soul i funk z tamtego okresu – Stevie Wonder, Nina Simone, Sly & The Family Stone, Staple Singers czy Gladys Knight & The Pips. We wspomnianym Amazing Grace właściwie obserwujemy Arethę Franklin podczas występu na żywo w New Temple Missionary Baptist Church. Jakiekolwiek wypowiedzi pojawiają się zdawkowo, a najciekawszym zwrotem akcji jest pojawiający się na ekranie Mike Jagger, który podziwia jej wyczyny z ostatniego rzędu kościoła. W Summer of Soul mamy do czynienia z zupełnie czymś innym.
Narracja w filmie przedstawiona jest linearnie, a dzisiejsze wypowiedzi różnych aktywistów z tamtego okresu, uczestników tamtych wydarzeń czy nawet występujących muzyków, przeplatają się z fragmentami występów. Film zawiera również części archiwalnych nagrań z telewizyjnych wiadomości, przedstawiające zmieniający się wówczas świat czy nastroje społeczne. Kiedy członek Czarnych Panter kończy swoją wypowiedź, pojawia się zespół na scenie, którego muzyka stanowi uzupełnienie słów aktywisty. Następnie oglądamy wycinek z wieczornego wydania wiadomości, aby za chwilę znowu zobaczyć koncert, który w filmie pojawia się na tych samych zasadach, co poprzedni. Wszystko to sprawia, że twórcy filmu płynnie przechodzą do kolejnych wątków. Summer of Soul ma wydźwięk afrocentryczny, lecz akurat to pozwala na uchwycenie pełnego kontekstu wydarzeń i uwydatnienie ważności roli, jaką Festiwal Kultury Harlemu odgrywał dla Afroamerykanów w 1969 roku. Film momentami był może nawet odrobinę rasistowski, lecz jako Polak urodzony w 1989 roku nie mam prawa tego oceniać, nie wymyśliłem jeszcze wehikułu czasu. Zdecydowanie wolę skupić się na muzycznej zawartości debiutu Ahmira Thompsona.
Kiedy Nina Simone pojawiła się na prowizorycznej scenie, publiczność była w nią zapatrzona jak w Kleopatrę. Przemawiała do ludzi jak kaznodzieja, a każde jej słowo ważyło więcej niż pianino. Dzięki Mahalii Jackson mogliśmy zrozumieć wyjątkowość muzyki gospel. David Ruffin swoim urokiem osobistym czarował ze sceny każdą obecną niewiastę, B.B. King tłumaczył, dlaczego śpiewa bluesa, a niewinna Gladys Knight ustępowała miejsca wymyślnej choreografii The Pips. Moją uwagę najbardziej absorbował jednak ktoś inny. Możemy do znudzenia nucić sobie pod nosem Part-Time Lover Steviego Wondera, ale dopiero kiedy zobaczymy go w parku Mount Morris, przekonamy się, z jakiej skali geniuszem mamy do czynienia. Przecież wykonanie Shoo-Be-Doo-Be-Doo-Da-Day to prawdziwy majstersztyk. Kiedy na pełnym zbliżeniu widzimy, jak muzyk improwizuje na klawiszach, momentalnie zaczynamy się zastanawiać czy zwykły śmiertelnik jest w stanie tak opanować ten instrument. Sly & Family Stone z kolei przełamywał bariery. Ku zdziwieniu tratujących się pod sceną ludzi, Sly pojawił się na scenie w towarzystwie saksofonistek i białego perkusisty, po czym natychmiast zaczął grać swój psychodeliczny soul. Parytet nie był wtedy czymś oczywistym, podobnie jak muzycy o innym kolorze skóry. Do tego ubrany w purpurową koszulę, co w takim Motown doprowadziłoby niejedną osobę do szewskiej pasji.
W dziele Questlove’a pojawia się mnóstwo odpowiedzi na pytania, które być może właśnie sobie zadajesz. Dlaczego do jasnej cholery nikt nie wykorzystał tych taśm przez przeszło 50 lat? Czemu Sly Stone był ważniejszy niż Neil Armstrong? Jeśli nie obejrzysz Summer of Soul, nie przekonasz się. Mnie z kolei pokazał, jak w życiu każdego człowieka ważna była niegdyś muzyka. Chcę być dobrze zrozumiany. Żyjemy w najlepszych czasach dla muzyki pod względem jej różnorodności i dostępności. Masz ochotę na korzenny soul? Wchodzisz na Spotify. Chcesz posłuchać niszowego alternatywnego rapu? Masz Bandcamp. Idąc dalej, zobacz ile w samej Polsce jest organizowanych z rozmachem festiwalów, które przyciągają ludzi z całego świata. Do tego imprezy w Czechach, Słowacji, Niemczech. Tylko czy wspomnienia z nich zostaną z nami przez następne 50 lat? Niech każdy samemu znajdzie odpowiedź.
Czy współzałożyciel The Roots wyreżyserował najlepszy film dokumentalny, jaki widziałem? Niekoniecznie. Moje osobiste podium wciąż jest zdominowane przez Searching for Sugar Man i O krok od sławy, ponieważ w każdym z nich przedstawione historie są bardziej poruszające i, co najlepsze, napisane przez życie. Tarantino lepiej by ich nie napisał. Coraz częściej jednak jestem zdania, że muzyka to tak naprawdę jeden organizm, połączony setkami naczyń, które wzajemnie na siebie oddziałują. Im bardziej poznaję historię muzyki, tym mniej widzę sensu w dzieleniu jej na gatunki. Często to jedno wynika z drugiego, artysta inspiruje artystę, bez danej płyty nie powstałaby inna dwadzieścia lat później. W tym świetle nieistotne jest, czy teraz słuchasz jedynie Quebonafide, czy znasz na pamięć wszystkie płyty z katalogu Rawkus. Prędzej czy później i tak zaczniesz drążyć i w końcu obejrzysz Summer of Soul.