Jeśli nadal zadajecie sobie pytanie: „Gdzie jest Jacek Jaworek?”, odpowiadam: zapewne albo nagrywa właśnie kolejny album, albo biega maratony po górach. Odłóżmy jednak żarty z tej zbieżności nazwisk na bok. Kecaj to bardzo dobry „dorosły raper” i choć jego płyty nie są materiałami do nałogowego zapętlania, zawsze niosą ze sobą dużo treści. Zarówno niedawny „Pan Raper”, jak i poprzednie „Wiwat Aspidistra” to rzeczy, z których każdy trzydziestopluslatek powinien coś wynieść. Przedstawiając jego postać nie powinniśmy też zapominać, że pierwsze rzeczy, jakie wydawał Kecaj datują się jeszcze na XX wiek (Koligacja GieKa „Demo”). Ogólnie przydałby mu się jakiś benefis, ale dziś dowiedzmy się po prostu, dlaczego wybrał hip-hop.

Czym dla Ciebie jest hip-hop? 

Od początku był formą realizacji w ramach muzyki. Pisałem, odkąd pamiętam, próbowałem pod różne style i na koniec przypadek zdecydował, że pasja do pisania połączyła się z zajawką na hip-hop. Dzięki temu mogłem spełnić sporo muzycznych marzeń, jak zagranie koncertu, wydanie płyty itp. Biorąc temat szerzej jako kulturę, to kiedyś dawał mi poczucie jakiejś przynależności, która dzisiaj ostała się jako wspomnienie i coś, co mnie ukształtowało. Obecnie to jedynie hobbystyczne pisanie i sporo miłych wspomnień. 

Jakie jest Twoje pierwsze hip-hopowe wspomnienie? 

Najpierw był MC Hammer, jego śmiesznie szerokie spodnie, a zaraz po nim Vanilla Ice, Kriss Kross i pierwszy album Dr. Albana „Hello Africa”. Nie rozumiałem angielskiego w tamtym czasie, więc inne albumy wydawały mi się dosyć nudne, ale też zbyt wiele na osiedle nie trafiało, bo to był jakoś rok 1993. Czas pirackich kaset w sklepach i braku kablówki, żeby oglądać MTV. Potem to już wiadomo, „Scyzoryk”, Kaliber, ale efektywnie w temat wciągnęła mnie druga płyta Wzgórza. Potem już poleciało. 

Jak zmieniło się Twoje podejście do hip-hopu na przestrzeni lat? 

Najpierw to było robienie muzyki, potem szerzej – rysowanie szkiców graffiti i niestety tylko przyglądanie się, jak malowali inni, bo ja sam nie miałem forsy na choćby puszkę farby, a alternatywne metody zdobywania pieniędzy lub farb nie interesowały mnie (śmiech). Następnie przyszedł czas na realizację muzycznych marzeń w formie lokalnych, a później dalszych koncertów. Proces tworzenia, pierwsze wizyty w studio, jak przy okazji tworzenia „Kuriozum” współpraca z White House. Poważny zawód na finansowej strukturze tego wszystkiego, wynikający również z tego, że każdy już za wszystko chciał pieniędzy, jak i z faktu, że nie miałem o tym pojęcia i nie byłem gotowy na przemysł muzyczny. Wycofanie, po którym nastąpiły próby działalności solowej, a ta stawała się coraz mniej popularna i trafiała do coraz mniejszego grona odbiorców. Dopiero jak popatrzyłem na to wszystko z perspektywy czasu i ze zrozumieniem, uzyskałem dystans i dużo więcej wolności do tworzenia. Obecnie jestem już całkowicie na aucie, co rozumiem i akceptuję, próbując czasem coś napisać czy nagrać, jak się nadarzy możliwość. 

Biorąc pod uwagę Twój dorobek, z czego jesteś najbardziej dumny? 

Nie da się ukryć, że mimo wszystko jest to płyta na „legalu”, bo pomimo okoliczności jej ostatecznej premiery i fiaska sprzedaży, trzeba było najpierw dostać propozycję podpisania kontraktu i stworzenia takiego materiału. W tamtym czasie już można było spokojnie wydać coś własnym sumptem, co powoduje, że jednak szansa od jakiejś wytwórni, w naszym przypadku dodatkowo takiej, którą szanowałem, to już coś. 

Niewątpliwie fajnie jest też być częścią czegoś, co wówczas tworzyło się, powstawało i stawało się coraz bardziej popularne. Był to niewątpliwie nowy movement. Kultura, w której dystans między twórcami a słuchaczami był jeszcze nieduży, co budowało poczucie wspólnoty. Młodzi twórcy dzisiaj mają do tamtych czasów jedynie relację odtwórczą, nie mogą przeżyć tego momentu, kiedy wszystko się wiązało i powstawało. 

Czy jest jakiś dawny tekst, na który krzywisz się lub szczególnie się zdezaktualizował? 

Jest tego sporo, ale nie mam z tym problemu, bo człowiek się zmienia, ewoluuje. Nie mam na koncie tekstów, które skrajnie kontrastują z moimi obecnymi poglądami, nie kazałem nigdy nikogo palić czy opluwać. Jest jedna linijka, za którą bardzo słusznie skrytykował mnie Flint – na składaku „Autonomia” nawinąłem „jak Jeru the Damaja” wymawiając błędnie z „J” z „Damaja”. To niezły babol. Mam też kilka błędów w tekstach, które nawet można znaleźć na Geniusie lub samemu wyłapać. Ale zainteresowanie małe, więc nikt mi wiadomości nie pisze. 

Czy masz jeszcze jakieś hip-hopowe marzenie? 

Mógłbym to obrócić w żart albo to olać, ale powiem szczerze – od ok. roku 2005 marzyło mi się zagrać jeden jedyny koncert na jakimś dużym spędzie czy festiwalu. Do publiczności typu 1000 osób, wśród której większość znałaby moje teksty. Byłoby to z mojej strony na pewno dobrze przygotowane i efektowne wystąpienie. 

Gdybyś mógł zmienić jedną rzecz w hip-hopie – co by to było? 

Zdecydowanie zakazałbym playbacku, który jest obecnie powszechnie używany. „Zakazał” to może złe słowo – chciałbym, żeby ta forma grania koncertów była uważana za obciach i krytykowana na równi z graniem dla policji (śmiech). Przecież technologia pozwala na wiele, jeżeli chodzi o odtwarzanie śpiewanych refrenów, czasem na scenie z wykonawcą buja się trzech hypemanów, którzy mogą pomóc ze wszystkim. Dostajemy karykaturę koncertu, gdzie wykonawca sapie, jakby na scenę wbiegał z ośmiu pięter pod ziemią, pomimo że rapuje co drugi albo co trzeci wers. Mój idol Slug z Atmosphere ma ponad 50 lat i do dzisiaj gra koncerty solo, live, bez hypemana. 

Czy myślisz, że hip-hop przetrwa kolejne 50 lat?

Nie wiem, czy w takiej formie jak obecnie, ale przetrwa. Jeżeli mainstream pójdzie drogą obcinania treści kosztem efektów i powtarzania refrenów, to zaraz będzie temu bliżej do R’n’B, ale wtedy taki bardziej klasyczny hip-hop zostanie w drugim obiegu. Patrząc na pozostałe elementy jest trochę podobnie – nawet jak DJ może grać z iPhone`a, to zawsze znajdą się zajawkowicze z Technicsem i winylami. Wrzuty na pociągach wciąż się pojawiają, więc chyba ktoś to przejmie na kolejne dekady. Niestety jako subkultura hip-hop nie przetrwał już, bo takie ruchy w ogóle rozmyły się. Nie wiem, czy to źle, czy nie, ciężko ocenić, ale fajnie się tamte czasy wspomina.