Dla fanów tzw. conscious/zaangażowanego społecznie/woke rapu (jakkolwiek chcemy tę dziwną szufladkę nazywać) rok 2022 wydaje się być momentem rozpieszczenia i błogości – regularnie dostają bowiem projekty od czołowych postaci gatunku. Od 1 stycznia albumy wydali np. billy woods, Marlon Craft, Cordae, Saba, Kojey Radical, Cities Aviv, Vince Staples, Bishop Nehru, Quelle Chris, a lada moment ukaże się nowy LP Black Thoughta. Przede wszystkim jednak zakończyło się oczekiwanie na nowe płyty wielkich gwiazdorów dwóch różnych pokoleń: Kendricka Lamara i duetu Black Star. Wykonawcy ci znajdują się w kompletnie różnych miejscach kariery, w różny sposób budowali zainteresowanie nadchodzącymi wydawnictwami i wydaje mi się, że łączy ich wcale nie tak duży procent odbiorców – mianowicie  słuchacze sprawdzający większość najważniejszych płyt na rynku.

Odnoszę wrażenie, że oczekiwania hip-hopowej społeczności względem obydwu albumów były skrajnie różne. Kendrick Lamar jest jedną z największych gwiazd muzyki, ulubieńcem krytyków, autorem niepodważalnych i świeżych klasyków. Rzadko kiedy pojawia się w świetle reflektorów, więc zachodziły uzasadnione podejrzenia, że czas spędza szlifując kolejny wspaniały album – szczególnie, że ogłosił go kilka miesięcy wcześniej i miał on być pożegnaniem z wytwórnią TDE. To zobowiązuje. Z kolei Yasiin Bey i Talib Kweli śmielej lub ciszej zapowiadali drugą płytę tak naprawdę od kilku lat, a w międzyczasie byli bohaterami skandali oraz przygotowywali jedną z bezapelacyjnie najgorszych kampanii promocyjnych w historii rapu, finalnie bardzo ograniczając zainteresowanie albumem i, co gorsza, dostęp fanów do niego. Ani Bey, ani Kweli nie wypuścili w ciągu ostatnich lat na rynek żadnego projektu, który zwróciłby większą uwagę słuchaczy albo przynajmniej zdobył uznanie krytyków. Wielką nadzieją był w tej sytuacji – zajmujący się produkcją całości – Madlib, człowiek-maszyna sprawiający czasem (chociaż oczywiście nie zawsze) wrażenie wręcz niezdolnego do tworzenia słabej muzyki. Z nim za konsoletą można liczyć, że Yasiin Bey i Talib Kweli pomimo upływu lat nie utracą niezaprzeczalnej chemii, dodającej magiczny x-faktor do wszystkich ich dotychczasowych wspólnych utworów. Klasyczne albumy zarówno Lamara, jak i Black Star definiowały swoje czasy, ale chyba tylko od tego pierwszego tak naprawdę społeczność hip-hopowa oczekiwała kolejnego klasyka. Co do Beya i Kweliego – „fajnie, jeśli album będzie dobry”.

Kendrick ogłosił album i pożegnanie z TDE w sierpniu 2021. W kwietniu dostaliśmy tytuł, a w maju singiel The Heart, pt. 5 oraz premierę płyty. Dość standardowe działania – w międzyczasie był też oczywiście Superbowl, ale nie zaliczam tego występu do działań bezpośrednio promujących Mr. Morale & the Big Steppers. Wszyscy wiedzieli o albumie, wszyscy dostali go, gdy nadszedł odpowiedni moment. Oczywiście, Kendrick należy do niewielkiego grona artystów, których najprościej mówiąc – nie trzeba promować. Mógł wrzucić album do Internetu bez zapowiedzi, a godzinę później i tak miałby pierwsze miejsce na listach Spotify i Last.fm. Album No Fear of Time Black Star, pomimo legendarnego statusu wykonawców, wymagał zdecydowanie więcej pracy. Jak się okazuje, jej nakłady zostały skoncentrowane w dość nietypowym miejscu. Nie potrafię przywołać z pamięci gorzej wyegzekwowanego roll-outu, jedynie Donda 2 Kanye Westa może stanąć w szranki w tej kategorii.

Aby „odebrać siłę” dotychczasowym decydentom – szefom wytwórni oraz właścicielom platform streamingowych, Black Star opublikowali No Fear of Time jedynie na Luminary – serwisie dedykowanym na ogół podcastom, w tym People’s Party Kweliego i The Midnight Hour jego, Beya i Dave’a Chappelle’a. Ruch dość dziwny, szczególnie że podobnie zagrał Kanye West z Dondą 2 – i zakończyło się to najbardziej spektakularnym fiaskiem wydawniczym jego kariery. Narrację o kontroli własnego produktu, a nawet nazywania mocarzy branży muzycznej „kolonialistami” da się jeszcze zrozumieć, ale naprawdę źle zrobiło się, gdy Talib rozpoczął agresywną kampanię przeciwko wszystkim mającym czelność skrytykować tę decyzję. Wyzywanie fanów, których szczerym zamiarem jest po prostu dołączenie No Fear of Time do swoich fizycznych kolekcji i wsparcie w ten sposób artystów, nie mogło wzbudzić pozytywnych emocji. Przypominało to syndrom oblężonej twierdzy i wymachiwanie mieczem w powietrzu, gdy najbardziej obrywali ci chętni do pomocy i wyciągający życzliwą dłoń.

Przypominam też, że Yasiin nie pierwszy raz kombinuje ze sposobami wydawania muzyki – przecież w 2019 roku jego album Negus można było usłyszeć jedynie na specjalnych instalacjach artystycznych i 99% społeczności hip-hopowej do dzisiaj dzieła nie przesłuchała. A biorąc pod uwagę zmianę pokoleniową (nawet niejedną w dodatku!) i fakt, że gdy ukazał się ostatni album Black Star:

– najlepszym piłkarzem świata był Ronaldo, ale ten brazylijski;

– mistrzami NBA byli Chicago Bulls – z Michaelem Jordanem w składzie;

– tego samego dnia Jay-Z wydał swój trzeci album, z pierwszym mainstreamowym hitem Hard Knock Life;

– prezydentem Polski był Aleksander Kwaśniewski;

– kilku moich redakcyjnych kolegów nie było na świecie;

…to trudno oczekiwać, by No Fear of Time był komercyjnym hitem i wywindował Luminary na pierwsze miejsca sprzedaży w sklepach Apple i Google.

Mr. Morale & the Big Steppers. Odbyłem z tym albumem prawdziwą podróż emocjonalną. Pierwsze odsłuchy, o ile przyniosły bardzo pozytywne wrażenia soniczne, odrzuciły mnie od postaci, którą Kendrick wykreował. Odebrałem Mr. Morale & the Big Steppers jako album przesadnie teatralny i przedobrzony. Po raz pierwszy czułem, że przekroczył granicę smacznego moralizatorstwa. Nie daje nam momentu wytchnienia, każdy wers brzmi jak prawda objawiona i po ostatnim tracku zmusza do prędkiego włączenia zwrotki MC Eihta z maad city. Próbował koniecznie upchać wszystkie głośne ostatnimi czasy idee w jednym miejscu: terapia, cancel culture, homofobia, cykl traumy pokoleniowej, przemoc domowa, używki… Jasna sprawa – wszystkie one są ważne i bardzo dobrze, że głośno o nich dyskutujemy. Kendrick wydawał mi się jednak jakimś pseudoguru w białych szatach, traktującym przykładowy Park Skaryszewski jak tybetańskie góry. Zawsze miał skłonności do moralizowania i stawiania się w roli nauczyciela. Nie sądzę, by to się zmieniło, niezależnie od tego, ile negatywnych głosów na niego spadnie. Niewykluczone, że wywróci krytykę, która na niego spadła w kolejną „lekcję dla słuchaczy i samego siebie”. Tylko ilu więcej z nas będzie już miało wtedy tego dosyć? Wystarczy spojrzeć na tekst/reakcję/performance Offchecka, żeby stwierdzić, że niektóre granice cierpliwości już zostały przekroczone. Łatwiej słuchać nauczania i wymądrzania się np. Jaya-Z na 4:44. Kendrick brzmi jak wymyślona na potrzeby albumu postać, podczas gdy Hov sprawia wrażenie absolutnie i dumnie obnażonego. Chociaż początkowo wydaje się, że poznaliśmy jego słabe strony i sekrety, to jeśli się nad tym zastanowić – nadal pozostaje on enigmą. Co gorsza, coraz mniej mamy ochotę ją zgłębić i rozwiązać. Im dalej w las, tym bardziej podejmowane przez niego tematy wydają się być opisane miałko i po łebkach. Rzekome zdarcie białych szat i ukazanie swoich skaz robi z niego jeszcze bardziej odrealnioną postać. Kogoś, kto da ci wykład o bogu, gdy zapytasz, czy ma ochotę pograć w kosza. Czytając Twittera w dniu premiery Mr. Morale & the Big Steppers można było odnieść wrażenie, że faktycznie zbyt mocno popchnął słuchaczy na kozetkę, podczas gdy oni bardziej mieli ochotę na jakiś banger z Little Simz lub balladkę z Jorją Smith.

Pierwotna reakcja na Mr. Morale & the Big Steppers w dziwny sposób zachęciła mnie do powrotu do wydanego 10 dni wcześniej albumu Black Star. O, ironio – wyzywający fanów Talib Kweli sprawiał bardziej ludzkie wrażenie niż za-daleko-odjechany Kendrick. Ziomek w timberlandach narzekający na brak wsparcia wydaje się być normalniejszy i łatwiejszy do zrozumienia niż koleś w śnieżnobiałej albie, który bez żadnego ostrzeżenia szepcze ci do ucha „nie jestem idealny, nie jestem autorytetem moralnym, ale oto co powinieneś zrobić”. Z biegiem czasu jednak (a właściwie niecały miesiąc po premierze) i kolejnymi odsłuchami, doceniłem Mr. Morale & the Big Steppers o wiele bardziej. Co prawda, nadal sprawia bardziej wrażenie ideowej pulpy, chaotycznej składanki niż dobrze wykonanego albumu koncepcyjnego, to jednak ten prawdziwy, z krwi i kości Kendrick Lamar gdzieś tam jest. Coraz bardziej docenia się opowieści o zdradzie, emocjach jego żony (której głos powraca w kilku utworach niczym narrator kończący rozdział opowieści). Nadal jest za długi, przez co nieco ciężkawy, ale przy tym: najodważniejszy, najbardziej osobisty, najtrudniejszy spośród albumów Lamara, wymagający większego niż zazwyczaj skupienia nad tekstami i ogólnego zaangażowania słuchacza, aby w pełni docenić efekt. Ciekawe jest dwukrotne wymienienie R. Kelly’ego.  O ile wszyscy zgodziliśmy się, że niedawna legenda R&B okazała się śmieciem (a uzasadnione podejrzenia krążyły, odkąd pamiętam), to pierwszy raz spotkałem się z pytaniem: dlaczego tak się stało? Kodak Black ma być tutaj zapewne symbolem drugiej szansy i rozwoju osobistego. Przecież jego dotychczasowa działalność, zarówno muzyczna jak i prywatna, stoi w dużej kontrze do nauczanych na  Mr. Morale & the Big Steppers prawd. Jego obecność na płycie stanowi dodatkowy argument i kontrę przeciwko cancel culture. Ten ruch wzbudził duże wątpliwości w redakcji Braku Kultury – i sam również nie jestem przekonany, czy to jednak nie przedwczesna rehabilitacja gościa, po prostu nie potrafiącego trzymać się z dala od dziwnych akcji, o których powiedzieć „kontrowersyjne” to zdecydowanie za mało. (Ale może Kendrick po prostu co rano buja się do Tunnel Vision, chciał po prostu mieć ten głos i flow na albumie, a ja szukam zbyt głęboko).

Uważam Mr. Morale & the Big Steppers za bardzo dobry album, świetnie wyprodukowany i ciekawie, różnorodnie zarapowany. Być może nie skłoni do refleksji tylu osób, ile chciałby autor, ale za kilka lat będziemy go uważać za jeden z mocniejszych momentów w katalogu Kendricka Lamara. Może nawet za trzeci najlepszy, za dwoma oczywistymi klasykami. No i jest zwrotka Ghostface’a. Zwrotka Ghostface’a to zawsze dobry pomysł.

A po drugiej stronie „woke” skali znajdują się Black Star. Gdy Mr. Morale & the Big Steppers wydaje się być zbyt wychuchany, Yasiin Bey, Talib Kweli i Madlib po 24 latach nieobecności wjeżdżają z płytą sklejoną naprędce, krótką, fatalnie zmiksowaną i zmasterowaną (where is Lagi when you need him?!), w dodatku z powtórzonym bitem – Ferragamo Funeral Westside Gunna i My Favorite Band. Zresztą utwór No Fear of Time powtarza często używany ostatnio sampel np.: w Young World Royce’a da 5’9” i czołówce do serialu Who Killed Malcolm X. Większość utworów nie zawiera refrenu. Gdy Kendrick wydał najbardziej osobisty album, ukazujący swoje problemy osobiste i traumy, Black Star trzymają się z dala od zrzucania masek. Nie dowiemy się, co słychać u Yasiina, czym się zajmuje, skoro nagrywa tak niewiele, jakie emocje wiążą się z problemami z pobytem w Republice Południowej Afryki czy mocno przeżył rozwód i walkę o wysokość alimentów. Talib Kweli nie komentuje afery ze stałym usunięciem go z Twittera czy sprawy sądowej z Res. To w pełni zrozumiałe, że nie chcieli wywlekać takich spraw na scenę – nie każdy czuje się komfortowo wyrzygując całe swoje życie w studio niczym Joe Budden. Panowie podejmują głównie większe, ogólnospołeczne idee, jak: eksploatacja czarnej kultury, gloryfikowanie przemocy, religie, samopomoc i samorealizacja. Tematy opakowane w eleganckie metafory, wielokrotne rymy i dopracowane, ostre flow.

Talib zazwyczaj stawiany jest w roli „tej gorszej” połówki Black Star, więc słychać, że gdy obok jest Yasiin, stara się podwójnie. Rapuje z pełnym zaangażowaniem przez cały album i momentami wypada nawet lepiej niż często znudzony i zmęczony Bey. Może to kwestia nagrywania w przerwach między koncertami, w hotelach? Kilka zwrotek aż prosi się o ponowne nagranie i dziwi ich niechlujność. To nie jest powrót legendy, który można postawić obok niesamowitego We got it from Here… Thank You 4 Your service A Tribe Called Quest. Tym niemniej – pewnych rzeczy się nie zapomina. To są raperzy szlifujący umiejętności w latach 90., gdy fundamentalne elementy warsztatu raperskiego były podstawą do dumy i szacunku. I chociaż Yasiin Bey i Talib Kweli najlepsze lata mają za sobą, a Madlib nie rzucił tutaj swoich najlepszych bitów – ilość talentu, studyjnej chemii i doświadczenia sprawia, że No Fear of Time to naprawdę dobry album. Pomimo całego lamentu powyżej – nowy Black Star może spokojnie rywalizować o miejsce w rapowym TOP 10 pierwszego półrocza. Tak naprawdę, pod względem techniki, nie ma porównania między nimi a stawiającym na emocje Kendrickiem. Chociaż obydwa podpadają pod wymienioną na wejściu szufladkę „conscious rapu”, akcenty na albumach duetu weteranów i aktualnie wielkiej gwiazdy są kompletnie inne. Pasuje to do stereotypowej specyfiki zmiany pokoleniowej: starsi stawiający na backpackerskie liczenie rymów i perfekcyjną technikę, i młodsi, na których bardziej działają emocje i melodie. Obydwie pozycje godne sprawdzenia, chociaż jeden wymaga skupienia, a drugi równie dobrze sprawdzi się jako tło do półgodzinnej trasy samochodowej.