Obawiałem się o pierwszy pełnoprawny LP Conwaya w dużym labelu. Śledzę jego karierę od siedmiu lat i odnoszę wrażenie, że coraz częściej zdarzają mu się momenty godne słabych mixtape’ów Jima Jonesa czy Dave’a Easta. Takie kwadratowe, niby-elektroniczne, niby-klubowe próby romansu z brzmieniem nieudolnie kopiującym mainstreamowe bity sprzed ok. 10-15 lat. Pojedyncze popłuczyny pojawiające się na Look What I Became i La Maquina, w połączeniu z jego nową wytwórnią – Shady Records, która ma na koncie bardzo słabe albumy wydawane przez świetnych raperów (nadal płaczę, gdy myślę o tandetnych podkładach na Welcome to: Our House i Radioactive) włączały mi czerwoną lampkę alarmową. W mojej ocenie, magnum opus Conwaya to Reject 2 – nierozcieńczony, mięsisty, bezkompromisowy uliczny rap na minimalistycznych, klimatycznych, mroźnych bitach, dostarczony przez wykwalifikowanego MC, który przeżył to, o czym rapował. God Don’t Make Mistakes w żadnym wypadku nie przebija Reject 2, ale zdecydowanie nie jest źle – to bardzo dobry album. Cieszę się, że moje obawy się nie potwierdziły.

Cieszy mnie również fakt, że Griselda konsekwentnie trzyma się bitów duetu Daringer/Beat Butcha. Ponownie mamy okazję słyszeć muzykę, po której zaczynasz nerwowo rozglądać się po okolicy i patrzeć nieufnie na przejeżdżające samochody. To jest to niepokojące brzmienie, wypalające przefiltrowane, brudne klawisze w mózgu, na tle którego Conway może opowiadać o wbijaniu nożyc w policzki, budzeniu swoich strzelców kokainą i fetorze rozkładających się zwłok. Najlepszym przykładem jest pierwszy singiel – flagowy joint GxFR. John Woo Flick to bardzo przekonujący, imponujący track całego podstawowego składu Griseldy – prezentujący ich charyzmę, umiejętności czysto techniczne, ale przede wszystkim – nieustający głód.  Benny i Conway nakręcają się wzajemnie i rapują tak, jakby nadal mieli całej scenie coś do udowodnienia. To jest to, co tygryski lubią najbardziej – zdecydowanie mój ulubiony utwór z God Don’t Make Mistakes. Podobnie jak z Daringerem i Beat Butchą, sprawa ma się z Alchemistem – on doskonale zna stylistykę Griseldy, identyfikuje elementy, które najlepiej z rapem ekipy współgrają i implementuje je do bitów. Na albumie pojawiają się również m.in. Hit-Boy, Bink!, G Koop i Cozmo, urozmaicający muzyczny krajobraz, gdy robi się zbyt szablonowo. Nawet jeśli produkcja nieco wygładza i uszlachetnia utwory, jak np. w przypadku utworu So Much More i bitu J.U.S.T.I.C.E League, to Conway lirycznie sprowadza nas z powrotem do miejskich rynsztoków. Sonicznie – God Don’t Make Mistakes czasem odbiega od brudu, do którego przyzwyczaiły nas wcześniejsze projekty rapera, ale on sam nie próbuje zgrywać Ricka Rossa.

Nawet gdy wskazuje na swoje aktywności wspierające społeczność oraz przypomina organiczny rozwój swojej popularności, to nadal trzyma wrogów za mordę – nie gryzie się w język, nie wygładza przekazywanych komunikatów, nie zmniejsza liczby wulgaryzmów. Trudno określić, na ile ograniczenia wynikające z utraty zdrowia wpływają na rap Conwaya, ale zdarza się, że trzyma on słuchacza na krawędzi w oczekiwaniu na potknięcie. Mam na myśli konkretnie Tear Gas oraz Drumwork – jego zwrotki momentami sprawiają wrażenie zarapowanych na zbyt płytkim wdechu i niektóre wersy brzmią, jakby raperowi brakowało powietrza. Co za tym idzie – komfort zarówno jego, jak i słuchacza jest inny. Siłą rzeczy czeka się, czy Conway potknie się w rytmie lub zabraknie mu tchu – oczywiście to ostatecznie nie następuje, ale jednak odwraca uwagę od treści. Wymaga to chwili przyzwyczajenia. Beanie Sigel w swoich nielicznych zwrotkach po usunięciu płuca radzi sobie z tym poprzez rapowanie pojedynczych wersów i późniejsze składanie ich w całość (doskonale to słychać w jego gościnnym udziale np. w kawałku Keep Dealin’ Pushy T). Może w przyszłości Conway również powinien spróbować takiej – lub przynajmniej podobnej – techniki, dla dobra ostatecznego produktu? Niech to jednak nikogo nie zwiedzie – zdecydowana większość albumu to pewny siebie, charyzmatyczny Conway, którego znamy i kochamy. Raper o dużym doświadczeniu, wyszkolony przez tysiące przerapowanych godzin, przekonany o swoich umiejętnościach i miejscu w panteonie najlepszych raperów w branży, a także świadomy, jak wielu słuchaczy czeka na jego kolejne wersy.

Chociaż na niektórych zwrotkach Conway prezentuje się jako nietykalny król świata, dostajemy duży wgląd we wrażliwą, zranioną część psychiki. Guilty i Stressed traktują o tych najbardziej traumatycznych chwilach jego życia – a przeżył ich więcej niż przeciętny człowiek w jego wieku… Znamy jego przestępcze historie od dawna, ale po pierwsze: za każdym razem potrafi opowiedzieć je inaczej, z naciskiem na inne aspekty i uaktywniając inne emocje; po drugie: na God Don’t Make Mistakes otwiera się o wiele bardziej. Słynny postrzał w kark, gdy kula minęła o centymetry tętnicę szyjną, paraliżując połowę jego twarzy i uszkadzając struny głosowe. Samobójstwo kuzyna. Narodziny martwego dziecka. Maltretowanie w wieku niemowlęcym. W końcu: depresja i alkoholizm – do których Conway otwarcie się przyznaje, chwilę później dodając masakrujący głowę słuchacza wers o płaczu za każdym razem, gdy patrzy na swoją zniekształconą twarz w lustrze. Ostrzegam: tematyka i emocjonalne wykonanie sprawiają, że Stressed może być utworem trudnym do przyswojenia dla wrażliwych słuchaczy.

God Don’t Make Mistakes zawiera sporo gościnnych występów – w mojej opinii nieco zbyt wiele, kilka z nich wydaje mi się kompletnie niepotrzebnych. Zwrotki legend Południa: T.I.-a i Lil’ Wayne’a, chociaż akceptowalne i nieprzeszkadzające, spokojnie mogłyby zostać wycięte, bez strat dla jakości materiału. Podobnie, jak podopieczna Conwaya: 7xvethegenius – szczególnie na początku swojej zwrotki brzmi dość niepewnie, sztywno. Świetnie w griseldowym klimacie odnajduje się za to Beanie Sigel – obecnie o wiele mniej ekspresyjny, szepczący, ale epatujący statusem ulicznego weterana, wręcz ociekający autentycznością. Gdy w jednym utworze dwaj weterani wymieniają się historiami swoich blizn – to wszyscy dookoła słuchają. I tak też się dzieje w kawałku Lock Load, otwierającym album. Z pozoru to typowa gangsterka – gloryfikacja przemocy i list miłosny do broni palnej, ale świadomość tego, że każdy z tych wersów mógł wydarzyć się naprawdę, wynosi ten track na wyższy poziom. Oczywiście, Benny the Butcher i Westside Gunn wypadają fantastycznie – jak za każdym razem, gdy wszyscy trzej członkowie Griseldy grupują się na jednym joincie. Unikatowa, naturalna chemia między nimi, wyciskanie z siebie najlepszych wersów, zarapowanych z jeszcze większą pewnością (bo przecież każdy jest „mocny w grupie”) – nie zanosi się, by to miało wygasnąć, ku uciesze słuchaczy. Świetni są też Rick Ross i rapująca Jill Scott – najbardziej nieoczywisty gość na God Don’t Make Mistakes. Miss Jilly from Philly miksuje w swojej zwrotce swoje eteryczne, soulowe kobiece emocje („We fill the Buffalo night skies with our minds and sativa”) z prostą opisowością („Woke me up with a big ass smile to eat some pussy”) – i udowadnia nam kolejny raz, że potrafi wszystko.

Spośród wszystkich dotychczasowych „oczek” puszczonych przez Conwaya w stronę dywersyfikacji brzmienia i prób rozwoju muzycznego – God Don’t Make Mistakes jest najlepszym projektem. Moimi ulubionymi są jego najbardziej uliczne albumy, nawet nie próbujące szukać fanów poza odbiorcami hardcore rapu. Przyznaję jednak, że warto było czekać na tę płytę. Odnoszę wrażenie, że kolejne zmiany daty premiery faktycznie miały na celu dopracowanie projektu, załatanie wszystkich dziur i usunięcie momentów wątpliwych. Bardzo dobry album, trzymający poziom przez cały czas trwania, zawierający być może najlepsze i najbardziej emocjonalne zwrotki w karierze reprezentanta Griseldy.