Cofnijmy się na moment do magicznego roku 2011. Dostajemy newsa, że perkusista pop-punkowego zespołu Blink-182 nagrywa album producencki w stylu rap. Czy brzmi to ekscytująco? Pewnie nie, zwłaszcza dla kogoś, kto nie słyszał wcześniej kawałków Travisa Barkera z Bunem B albo The Gamem. Wszystkich, którym zobaczenie obok siebie słów „rap” i „rock” przywodzi na myśl te wszystkie przypałowe twory, pragnę uspokoić. Limp Bizkit i inne Korny nie mają nic wspólnego z brzmieniem „Give the Drummer Some” (tytuł oczywiście follow-upuje Ultramagnetic MCs).
Pomimo zapewnień Travisa, że oto czeka nas album wielogatunkowy, hip-hopowe głowy podczas odsłuchu poczują się jak w domu. Dominującą stylistyką jest mięsny, potężny, co prawda wzbogacony gitarami i subtelnymi nawiązaniami do rocka, ale jednak – rap. Nie trzeba się obawiać, że nagle skądś spadnie nam na łeb solówka gitarowa albo metalowy ryk. Zamiast tego dostajemy przekrój przez rozmaite rapowe oblicza. Stosunkowo najwięcej tu mainstreamowego południa sprzed nieco ponad dekady, ale usłyszymy też upaloną Kalifornię, funk i nowojorskie zimno.
Powyższe dwa akapity nie sugerują żadnego wybitnego dzieła, wszak wiele płyt producenckich odwołuje się do różnych szkół i zawiera żywe instrumenty. Jednak elementów unikalnych dla „Give the Drummer Some” jest tyle, że w zasadzie nie wiem, od czego zacząć. To krążek tak charakterystyczny, że ktoś, kto go słyszał, nie miałby problemu z rozpoznaniem go po nawet pobieżnym opisie. O ilu płytach da się tak powiedzieć?
Na początek pochylmy się nad brzmieniem. Bardzo instrumento-centrycznym brzmieniem. Wokale raperów są wycofane i ciche. W paru kawałkach (opener, „Raw Shit”) powstaje wręcz wrażenie, że nie mogą się przebić przez grubą warstwę instrumentalną. Nie wiem na przykład, jakim cudem Tech N9ne zgodził się, aby jego flagowe, ad-libowe, głośne „CHA!” zostało zepchnięte w tak głębokie odmęty mixu, że usłyszy je wyłącznie najtęższe ucho. Podobnych przypadków jest więcej. Ten fakt w połączeniu z wyraźnym naciskiem na sekcję rytmiczną sugeruje, że chodziło o płytę skupioną na reakcji ciała. Głębokie basy, bezwstydne stopy, ofensywne werble – to wszystko w pocie czoła pracuje na to, żeby przy odsłuchu chciało się skakać, ruszać, tańczyć. Również szukając muzyki do samochodu można bez pudła włączyć losowy numer z „Give the Drummer Some”. Nudny, sobotni wyjazd po zakupy zamieni się w zajebistą, wspominaną dekadami wyprawę na koniec świata.
Zabieg z przesadnie głośną warstwą muzyczną jest jeszcze ciekawszy jeśli przyjrzeć się, czyje to wokale kryją się pod tłustą warstwą bębnów i basów. Lista gości wygląda trochę tak, jakby Travis Barker w imię gówniarskiego marzenia chciał nagrać z absolutnie wszystkimi swoimi rapowymi idolami. Sporo tu fajnych połączeń – co powiecie na combo Lil’ Wayne’a, Swizz Beatza, Ricka Rossa i The Game’a? Albo wyścigi sylab w wykonaniu Busty Rhymesa, Twisty i Yelawolfa, przecięte chrypiącym Lil Jonem? A może wolicie się zazielenić przy Snoop Doggu, Ludacrisie i E-40 połączonych aksamitnym głosem DEV? Tęsknicie za Slaughterhouse? Mało Wam The Cool Kids albo Cypress Hill? Miejsca wystarczy dla wszystkich.
Wracając do warstwy muzycznej, nikogo nie powinno dziwić, że na płycie Travisa Barkera to perkusje odgrywają kluczową rolę. Ciekawa jest jednak ich formuła – żywe bębny często przeplatają się z programowanymi. Nawet w kawałkach, w których dominuje automat i wydaje się, że naturalne perkusje nie mają wstępu, i tak co rusz atakują przejścia na werblach i tomach. Czasem też słychać je w tle. To wszystko daje lekkie wrażenie słuchania płyty nagranej na żywo, również w bardziej elektronicznych, cyfrowych momentach.
Czuć też nieustanne parcie do przodu – „Give the Drummer Some” jako album raczej nie spowalnia, a ciągle przyspiesza, staje się coraz intensywniejszy z minuty na minutę i z kawałka na kawałek. Jest to dość paradoksalne, bo spokojniejszych momentów dostajemy dużo, są jednak na tyle głęboko wszyte w tkankę płyty (brzmieniem, instrumentarium czy sztuczkami perkusyjnymi), że i tak poczucie pędu wygrywa. Pomijam tutaj „Saturday Night”, jedyny na podstawowej trackliście kawałek pozbawiony rapu. On rzeczywiście jest z bardzo innej bajki i natychmiastowo wyhamowuje album.
Ten pęd manifestuje się również w rockowej energii wyzierającej z większości utworów. Tu warto zaznaczyć, że odpowiadają za nią nie tylko wszędobylskie gitary, ale – ponownie – przede wszystkim to, co Barker robi za swoim zestawem. Takie „If You Want To” ma dęciaki zamiast gitar, ale motoryka i brzmienie perkusji przechylają ten numer w rockową stronę.
Również kompozycje poszczególnych numerów rozbijają rapowe ramy. Wspomniałem wyżej o pędzie spajającym większość podkładów na płycie – ale oprócz niego każdy kawałek z osobna ma swoją własną dynamikę. To, nawiasem mówiąc, kolejny element zdradzający rockowe pochodzenie Travisa. „Devil’s Got a Hold”, kawałek mroczny i smutny, dostał długie, niepokojące intro z nawałnicą perkusjonaliów. „Knockin’” wieńczy trwające ponad minutę outro, w którym Travis niespiesznie rozwija rytm do wtóru strzępków wokali. Z kolei podkład z „Let’s Go” na koniec nagle się urywa, ustępując miejsca krótkiej, intensywnej solówce perkusyjnej. „Cool Head” przez pierwsze pięćdziesiąt sekund, zanim na dobre wejdzie bit i wokal, brzmi jak jam schlanego duetu perkusisty i gitarzysty, którzy zamiast grać wspólnie – wolą obok siebie. I tak dalej – choć nie każdy numer odcina się od pozostałych wyraźnym intrem lub outrem, to w prawie każdym można znaleźć ciekawe przejście, rozwinięcie, wygaszenie czy triumfalne postawienie kropki nad i.
W 2011 Travis Barker nie wydał może najbardziej ikonicznego projektu producenckiego na świecie, ale „Give the Drummer Some” brzmi, jakby grał w osobnej, stworzonej na własne potrzeby lidze. Albo próbował zapoczątkować nowy podgatunek, tyle tu charakterystycznych elementów. A że nie znalazł kontynuatorów i nie stał się początkiem nowego odłamu – trudno, nie można mieć wszystkiego.