Hukos to raper, którego poznałem w Teleexpressie. Nie wiem, czy pamiętacie, ale miał taki numer jak „Panie Prezydencie”, gdzie nawijał o zabiciu głowy państwa (wtedy Lecha Kaczyńskiego). Telewizja wyemitowała materiał, sprawą zainteresowały się służby, a ja poleciałem szukać w Internecie, co to za gość i ze strony – bodajże polskiepodziemie.pl – kawałek po kawałku ściągnąłem jego „Ostrze moich oskarżeń” z 2007 roku. Został ze mną na dłużej – polubiłem jego bezkompromisowy styl i cięty język. Później dołączył do dominującego wtedy w polskim rapie Step Records. I choć ta wytwórnia wypuściła trochę wątpliwej jakości płyt, to białostocki MC był gwarantem tego, że i tam można znaleźć dobre materiały. Choć od 2015 roku Hukos nie wydał żadnego albumu, to dalej nagrywa i prędzej czy później doczekamy się jego powrotu.

Czym dla Ciebie jest hip-hop?

Najprościej ujmując, to styl życia. Zakochałem się w hip-hopie jako muzyce buntu i swego rodzaju kontrkulturowej rewolucji. Za małolata każdy ma potrzebę przynależności do grupy, więc bycie typem w dziwnych, szerokich ciuchach, z łysą głową, który wymieniał się kasetami z podobnymi do niego typami, dawało poczucie przynależności do jakiejś sekty wtajemniczonych. Byliśmy wtedy postrzegani społecznie jako dziwadła w zbyt luźnych ciuchach, ale to był właśnie powód do dumy. Do dziś w wielu aspektach życia pozostała mi taka chęć bycia w opozycji do ogólnie przyjętych zasad i sposobu postrzegania świata przez ogół, a wyniosłem to właśnie z hip-hopu.

Jakie jest Twoje pierwsze hip-hopowe wspomnienie?

Pod sklepem PSS Społem na moim osiedlu była taka zielona buda typu „szczęka”, gdzie jakiś domorosły biznesmen początku lat 90. postanowił sprzedawać kasety. Byłem wtedy jeszcze w podstawówce i akurat furorę robił przebój „Mydełko Fa” i każdy z moich rówieśników chciał mieć kasetę z tym właśnie szlagierem. No więc dostałem pieniądze od babci i poszedłem do tej zielonej budy z kasetami, żeby również mieć swój egzemplarz „Mydełka Fa”, a jakimś dziwnym trafem zamiast tego kupiłem Ice-T „Home Invasion”. Wróciłem do domu, posłuchałem no i się zaczęło…

Jak zmieniło się Twoje podejście do hip-hopu na przestrzeni lat?

Uznałem, że niech każdy robi, co chce, po prostu nie wszystko musi mi się podobać.

Biorąc pod uwagę Twój dorobek, z czego jesteś najbardziej dumny?

Zdecydowanie to, że nadal robię hip hop i w nim jestem i nadal to mega zajawka dająca ogromną satysfakcję. Miłość zawsze jest droższa od pieniędzy.

Czy jest jakiś dawny tekst, na który krzywisz się lub szczególnie się zdezaktualizował?

Wszystko ma swoje miejsce i czas. Na pewno wszelakie nawiązania polityczno-społeczne do wydarzeń, kiedy dane wersy były pisane, z perspektywy czasu tracą swoją świeżość. Kiedyś myślałem, że kawałek „Panie prezydencie” jest mocno passe, ale jak spojrzeć na niego szerzej z pewnej perspektywy, to on będzie zawsze aktualny, bo Polska nie ma szczęścia do wyboru elit politycznych. Rządzi nami od dawna cały przekrój miernot, dyletantów, cwaniaków i śliskich karierowiczów. Niezależnie od opcji politycznej, jaką akurat to tałatajstwo reprezentuje.

Czy masz jeszcze jakieś hip-hopowe marzenie?

Być w tym do końca… mojego lub hip-hopu.

Gdybyś mógł zmienić jedną rzecz w hip-hopie – co by to było?

Więcej prawdy, a mniej pierdolenia. „Po co ciągle tutaj gadasz, że Prada, Louis Vuitton. Jak to tylko zwykła szmata i praca wietnamskich rąk”.

Czy myślisz, że hip-hop przetrwa kolejne 50 lat?

Da radę, bo ciągle się zmienia. Kiedyś to była muzyka buntu stojąca w opozycji do trendów, dziś rewolucja zjadła swoje dziecko i hip hop jest najbardziej trendowym gatunkiem. Więc pewnie przetrwa.