W dniu 19 kwietnia 2010 roku zmarł Guru. Założyciel formacji Gang Starr, z którą – wespół z DJ Premierem – zapisał się w historii hip-hopu złotymi zgłoskami. Autor serii Jazzmatazz, czyli czterech dopieszczonych albumów, na których jazz przenikał się z rapem w niespotykany wcześniej sposób, a całe przedsięwzięcie zdecydowanie wykraczało poza zwykłe wykorzystanie jazzowych sampli jak choćby w większości dyskografii A Tribe Called Quest. Odkrył Bahamadię, a w ramach Gang Starr Foundation w mniej lub bardziej pośredni sposób odświeżył M.O.P. czy też Freddiego Foxxxa. Okazjonalnie również producent – na Moment Of Truth odpowiada za She Knowz What She Wantz oraz Make 'Em Pay.

Gang Starr, mimo względnie umiarkowanego sukcesu komercyjnego, jawi się jako zespół undergroundowy. Dopiero na Moment Of Truth zaczął otwierać się na mainstream, zapraszając na płytę popularny wówczas duet K-Ci & JoJo. Na następnym albumie zaczęli romansować z hip-hopowym mainstreamem, gdy do grona zaproszonych gości dołączyli Snoop Dogg, Jadakiss czy też Fat Joe. Inaczej sprawy się mają na albumach Guru spod szyldu Jazzmatazz. Gospodarza wsparły same znakomite osobowości, niezwykle istotne dla rozwoju nie tylko jazzu, soulu i funku, ale i muzyki bez podziałów na gatunki. Najbardziej zasłużony wibrafonista w historii Roy Ayers, grający z Milesem Davisem Lonnie Liston Smith, autor najsłynniejszego sampla w historii Bob James, Isaac Hayes czy Herbie Hancock, których raczej nikomu nie trzeba przedstawiać. Jasne, różnica pomiędzy szczytem popularności jednych i drugich wynosiła przeszło 20 lat, więc to teoretycznie tak, jakby dzisiaj A$AP Rocky miał nagrywać z Talibem Kweli. Łatwo się domyślić, że nie jest to niemożliwe i zapewne niezbyt kosztowne. Dlaczego jednak do dzisiaj nikomu nie udało się stworzyć płyty w tak doborowym towarzystwie? Najbliżej był jedynie Robert Glasper. A jakby komuś jeszcze było mało, na wszystkich albumach Jazzmatazz znalazło się miejsce i dla ówcześnie topowych twórców. J Dilla, The Neptunes, Erykah Badu, Bilal, Macy Gray, Kelis, Damian Marley to przecież nie są artyści z pierwszej łapanki.

Codziennie ludzie rodzą się i umierają. Ktoś przychodzi, odchodzi ktoś – zapewniał niedowiarków Vienio w jednym z najlepszych numerów Molesty. Ten sam Vienio, zanim został gwiazdą Pierwszej Miłości, udał się w 2005 roku do Nowego Jorku wraz z Pelsonem i odwiedził DJ Premiera w jego legendarnym studio HeadQCourterz. Dzięki temu w marcowym numerze Ślizgu (03/111) mogliśmy przeczytać ciekawy wywiad, w którym DJ Premier tak wspomina koncert w warszawskiej Stodole z 2003 roku: Koncert w Warszawie, w ogóle cała trasa koncertowa «The Ownerz» była szalona. Widziałem ludzi wiszących na słupie, wyglądało jakby zaraz mieli spaść, ale cały czas krzyczeli. Była to bardzo duża hala, prawie 4.000 fanów. Naprawdę był to szalony koncert. Bardzo miło go wspominam i myślę, że był to jeden z najlepszych koncertów, na których grałem. Nigdy nie dostąpiłem zaszczytu ujrzenia duetu Gang Starr w pełnym składzie na scenie, ponieważ dopiero rok później usłyszałem pierwszy raz Full Clip. Od wtedy jednak moje życie diametralnie się zmieniło.

Wcześniej namiętnie zasłuchiwałem się w polskim rapie jak każdy czternastolatek. Ze Stanów znałem jedynie Phrenology The Roots. W pewnym momencie rodzimy rap zaczął mnie niezwykle irytować. Zaczęły dominować syntetyczne brzmienia, a w tekstach królował raczej hedonistyczny przekaz, którego miałem już po dziurki w nosie. Potrzebowałem odskoczni, choć nikogo o nią nie prosiłem. Czegoś organicznego, gdzie dominują żywe instrumenty. Pewnego dnia mój koleżka pokazał mi najbardziej znany utwór Nowojorczyków i zatraciłem się w ich dyskografii. Przez pierwszy rok potrafiłem nawet dziesięć razy dziennie słuchać Who’s Gonna Take The Weight i w ogóle nie być znudzonym tym utworem. Jazzmatazz stał się moją biblią. Kiedy kilka lat później w Polsce zapanowała moda na klasyczny hip-hop, prym wiódł kolektyw The Returners, Małpa w Pamiętaj kto próbował wytłumaczyć słuchaczom, czego mają słuchać, a ci – nie pozostając dłużnymi – sięgali po płyty Brand Nubian czy Slick Ricka, ja już słuchałem Milesa Davisa czy Johna Coltrane’a. A zaczęło się właśnie od Jazzmatazz. Muzyka miała ogromny wpływ na mnóstwo decyzji, które podjąłem, a nawet zaryzykowałbym stwierdzeniem, że uratowała życie w wielu sytuacjach. Dlatego tak wiele zawdzięczam Guru.

Moja relacja z Guru była dość specyficzna. Najbliżej jej chyba do dzieciaka z polskiego liceum, kibicującemu Barcelonie, który po przegranym El Clásico najchętniej zrzuciłby z ławki kolegę, idącego za Realem. Dlaczego? Katalońscy kibice, piłkarze czy działacze, większość takich kibiców mają po prostu w dupie i nie wiedzą o ich istnieniu. Mimo że wywierają na ich życie olbrzymi wpływ. Podobnie było ze mną. Kiedy Guru kłócił się z Premierem, a w głowie mącił mu Solar, ze mną zrywała moja pierwsza dziewczyna. Początek fascynacji muzyką Gang Starra i naszego związku zbiegły się ze sobą, a że o niczym innym jej wówczas nie opowiadałem, znudzona wzięła sprawy w swoje ręce. Kiedyś kupiłem prosto ze Stanów bluzę z logo Gang Starra za 200 zł, choć sądząc po dotyku, jej wartość wynosiła jakieś jedno zero mniej. Raz zagrałem w niej koncert. Po zejściu ze sceny z pięć osób przyszło wyrazić opinię, lecz nikt nie pogratulował koncertu, a fajnej bluzy. Niektórzy chcieli się nawet zamienić. W wieku 20 lat napisałem nawet list do DJ Premiera. Mogłem załatwić sprawę mailowo niczym pracownik korporacji, ale licząc na lepszą skuteczność, wolałem odręcznie napisany list załadować do koperty, dorzucić kilka zdjęć i wysłać pocztą jak ten czternastolatek, który pierwszy raz usłyszał Full Clip.

Dokładnie zapamiętałem ten dzień, w którym zmarł Guru. Na tydzień zamknąłem się w sobie, a następnie w pokoju i ze łzami w oczach słuchałem na okrągło drugiego Jazzmatazz. Rozmyślałem nad każdą niewykorzystaną okazją i plułem sobie w brodę, ponieważ trzykrotnie mogłem go zobaczyć na żywo, ale za pierwszym i drugim razem rodzice nie puściliby mnie do Poznania i Warszawy, a za trzecim zrezygnowałem z własnej głupoty – byłem zbyt nieśmiały, aby udać się w podróż do Wrocławia z obcą – jedyną chętną na taki wypad – dziewczyną. Wierzyłem, że jeszcze kiedyś zobaczę Guru na żywo. Rozmyślałem nawet, czy nie podjąć się organizacji jego koncertu w katowickiej Hipnozie. Kilka tygodni później dowiedziałem się, że Keith Elam nie żyje. Wyniosłem cenną lekcję z tej sytuacji, nauczyła mnie ona determinacji. Odtąd jak tylko ogłoszono występ jakiegoś mojego ulubionego artysty w Polsce, robiłem wszystko, aby nie odpuszczać i za wszelką cenę znaleźć się pod sceną. Opłaciło się, ponieważ widziałem wielu artystów, których dziś już nie ma wśród nas.

Na szczęście miałem okazję zobaczyć występ DJ Premiera na żywo! Tego listopadowego wieczoru w katowickim Mega Clubie panowała iście mistyczna atmosfera. Można było nawet odczuć, że duch jego przyjaciela z zespołu unosi się gdzieś pośród obecnych. Sam występ polegał na tym, że Preemo grał najpopularniejsze numery, wyprodukowane przezeń i odgrywał jednocześnie rolę hypemana. Kiedy z głośników wybrzmiewały MC’s Act Like They Don’t Know, Boom czy The 6th Sense, Premier dopowiadał kwestie nawijających jakby od niechcenia. Z kolei każdą zwrotkę Guru z bogatej dyskografii Gang Starr podbijał z olbrzymią dawką emocji w głosie, głośniej, bardziej krzykliwie. Wzruszający widok.

Być może nadawanie tak wielkiego znaczenia do tak pozornie błahych rzeczy jest infantylne, ale dla młodego chłopaka z niezamożnej rodziny, który widział różne patologie w swojej dzielnicy, była to odskocznia lepsza niż alkohol czy dragi. Cieszę się, że właśnie muzyka Guru mnie ukształtowała. Nie chciałbym być źle zrozumiany, ale naprawdę zdarzały się momenty, w których długie wieczory z jego muzyką zastępowały mi rozmowy z ojcem czy przyjaciółmi. Niezależnie od tego, czy dostałem kosza, zdenerwowałem się w szkole, czy zostałem upokorzony przez kogoś na osiedlu, zawsze wracałem do domu i włączałem drugi Jazzmatazz. Na jednym z sosnowieckich garaży powstał pierwszy w Polsce mural, upamiętniający tego wspaniałego artystę, do którego powstania znacząco się przyczyniłem. Zastanawiam się teraz z perspektywy czasu, czy to na pewno był hołd? Może to egoistyczna próba zaspokojenia mojej potrzeby odwdzięczenia się za to, co dla mnie zrobił ten człowiek, nie będąc nawet tego świadom.

W jedenastą rocznicę śmierci Keitha Elama wygrzebałem z czeluści internetu doskonale zrealizowany koncert z 2001 roku, w którym Guru wspierany jest gościnnie przez N’Dea Davenport. Jego znane utwory, za sprawą żywych instrumentów, zabrzmiały w nieznanych dotąd rejonach estetyki.

A kim dla Ciebie był Guru i jak masz zamiar się odwdzięczyć za te wszystkie wspólnie spędzone lata z twórczością Gifted Unlimited Rhymes Universal?