Pamiętacie trzeci studyjny album Eryki Badu, „Worldwide Underground” z 2003? Nie, nie pamiętacie, bo to najchłodniej wspominana pozycja z jej dyskografii i wy pewnie też ją wyparliście. Ciężko powiedzieć, co bardziej storpedowało tę niezłą przecież płytkę – może zerowa promocja? Może takie sobie recenzje? Może coraz bardziej ciążący Eryce przydomek „Królowej Wiecie-Czego”? A może kolosalny cień rzucany przez dwa poprzednie projekty, dla których ocena „niezłe przecież płytki” byłaby obelgą?

Mimo że dwa lata po „Worldwide Underground” upłynęły artystce na koncertowaniu, w tym czasie nie nagrała praktycznie żadnej nowej muzyki. Writer’s block pozwolił zaoszczędzić trochę czasu i skupić się na dzieciach – zwłaszcza na urodzonej w 2004 córce. Badu wróciła do tworzenia muzyki dopiero w 2005 – dużo komponowała samodzielnie, ale pozostawała na łączach ze znajomymi muzykami i producentami. W tej drugiej grupie byli między innymi Questlove, 9th Wonder oraz bohater dzisiejszego wpisu, Madlib.

Te współprace w 2008 zaowocowały albumem „New Amerykah Part One (4th World War)” zapowiadanym kawałkiem „Honey”. Wbrew temu szalenie przebojowemu singlowi, materiał jest, zgodnie z nazwą, „nowy” i pełen eksperymentów. Po premierze wyszedł jeszcze jeden singiel („Soldier”), ale ani on, ani „Honey” nie jest najbardziej lubianym przez fanów numerem z „New Amerykah Part One”. Rozstąpcie się przed „The Healer”.

Jeszcze przed faktycznym startem piosenki słychać przez chwilę głos brytyjskiego impresario Malcolma McLarena. To fragment pożyczony z jego tape’u z 1983. Kiedy Malcolm już zapewni nas, że dostajemy sygnał głośno i wyraźnie oraz poprosi nas o atencję, szarmancko wchodzi jeden z najbardziej znanych podkładów Madliba. Pierwsze wrażenie – bit jest prościutki. Od razu rzucają się w uszy takie elementy, jak kojący motyw na dzwoneczkach, delikatna perkusja, bas, cichutki guzheng (bo wierzę, że ten instrument to guzheng, choć nie mam struprocentowej pewności). Na tym tle Erykah może szepcze, a może deklamuje, że hip-hop jest większy niż religie i że to jest dla Dilli. Z piosenki bije ciepło, ale i minimalizm przerzucający pomost do debiutanckiego „Baduizmu”.

Sampel, po który sięgnął Madlib, to „Kono Samourai” autorstwa grupy Yamasuki (lub, jak się podaje tu i ówdzie, The Yamasuki Singers). Użycie tego sampla nadało „The Healer” nietypowy, dalekowschodni vibe. Co ciekawe jednak, jeśli podjąć geograficzny trop za „Kono Samourai”, wcale nie dolecimy do Japonii – nawet nie wyściubimy nosa poza Europę. Yamasuki nie był bowiem zespołem japońskim, a jedynie wynikiem fascynacji tamtejszą kulturą. Ten jednorazowy projekt (wydali jeden album w 1971), został założony przez dwójkę Francuzów – Daniela Bangaltera i Jeana Klugera, muzyków popowo-rockowych. Ich piosenki zaśpiewano w fikcyjnym języku mającym imitować japoński. Do tego opakowano je azjatyckim instrumentarium i tak powstało „Kono Samourai”.

Jeszcze jedna ciekawostka. Daniel Bangalter, producent stojący za Yamasuki, jest ojcem Thomasa Bangaltera, 1/2 popularnego duo Daft Punk.

Wróćmy do „The Healer”. Oryginalny sampel z pewnością nikogo nie zwiódł – zarówno perkusja, jak i bas zdradzają, że to właśnie Madlib wyprodukował ten numer. Bębny są dopieszczone i brzmią tak, jakby zachodnia połowa Jaylib wręczała nimi swoją wizytówkę. Co do basu z kolei – warto zwrócić uwagę na to, że nie jest jednostajny, a charakterystycznie pulsujący. Może się odrobinę kojarzyć z popularnymi parę lat później dubstepowymi wobblami, choć oczywiście w formie dużo przyjaźniejszej dla ucha. Skąd charakterystyczność tego pulsu? Stąd, że Madlib w okolicznych latach często sięgał po podobny pomysł na basy. Słychać go między innymi na piątej części jego beattape’u z serii „Beat Konducta”.

„The Healer” w drugiej zwrotce zaczyna się subtelnie zagęszczać. Niepokoi chwilowe zerwanie aranżacji po drugim wersie, niepokoi też pół sekundy cyfrowego szumu, gdy Erykah mówi „We’ve been programmed”. Ostatnie pół minuty to coraz śmielsza rezygnacja z błogiego klimatu z całej reszty kawałka i zastępowanie jej jakimś dziwnym tripem. Mimo niewzruszonego rytmu, odzywają się i stopniowo rosną glitchujące syntezatory. Pięć sekund przed końcem wokalistka wsiada w UFO i odlatuje w psychodeliczny falset, a kompozycja się urywa. Co pozostaje? Pokonany writer’s block, nowy album Eryki, Francuzi przebrani za Japończyków, majaczący w tle Daft Punk. No i bóg. Celowo małą, bo nie chodzi o Boga, a o każdego boga, a poza tym i tak w porównaniu do hip-hopu jest tyci, o taki malutki.