Bober to kolejny gość, który ma umiejętności, ale nie odniósł jeszcze gigantycznego sukcesu, więc będzie ci powtarzać o tym co jakiś czas. Postara się też udowodnić, że jest fajny, zdystansowany i sarkastyczny. Poza tym nawija o jaraniu skuna i dissuje popularnych raperów. Jakby ktoś w ten sposób przedstawił mi „Przemyślany Album”, to byłby on ostatnim, który chciałbym sprawdzić. I miałbym problem, bo Bober na bitach 4Money nagrał jedną z najlepszych płyt w tym roku.

Autor umie i pośmieszkować, i podjąć trudniejszy temat. Ma szeroki zakres umiejętności pisarskich. Na tym samym albumie nawija o narkotykach z Belmondo, robi fantasybragga z Buggsem i Słoniem, a do tego wchodzi w twórczy dialog z Łoną, kiedy dzieli się z nami swoimi przemyśleniami o bogu i religii. I w żadnym z tych przypadków się nie ośmieszył.

W „O co w tym chodzi?” nawet trochę mi zaimponował, bo jednak w rapie nie mamy wcale wielu kawałków poruszających tematykę wiary (odejmując te dyskografie, które są poświęcone jej w całości). Do tego po takiej ironicznej i zdystansowanej postaci (nie mam na myśli Boga) można by się spodziewać gimboateizmu, a tu mamy co najmniej liceoateizm. Bober nie używa najbardziej oczywistych tez. Ma trochę więcej wniosków niż te, które przychodzą ci do głowy, jak pierwszy raz w życiu poświęcisz dziesięć minut swojego czasu na myślenie o religii. Cały utwór wieńczy deklaracją otwartości i tolerancji, ale także oczekuje jej od innych. Według mnie spoko. Przy tym jest poważny, ale to nie znaczy, że nie pozwoli sobie na żart, i dobrze, bo zwykle z nimi trafia. Moje kondolencje dla wszystkich, którzy widzieli Edzia na TikToku.

Skoro jesteśmy przy humorze, to pod tym względem warto wyróżnić „Darka”, którego przewrotna konstrukcja nie jest w żaden sposób ani wyszukana, ani nietypowa. To po prostu dobrze opowiedziany żart, a że położony na dobrym, ciekawie zaaranżowanym bicie, opatrzony jednym z najlepszych refrenów w tym roku, to trudno, żeby całość nie działała.

W plebiscycie na klauna roku Bober może będzie wysoko, ale najwyżej w pokoju z pewnością jest Słoń ze swoją gościnną zwrotką. Odnalazł się idealnie w konwencji rycerskiego fantasy, trafił z każdym wersem, a wszystko nawinął z wiadomą charyzmą. Wojtek na tym kawałku jest po prostu wyraźnie lepszy od bielskiej młodzieży, ale przynajmniej znalazł się na końcu, więc nie ma pokusy przeskipowania po jego zwrotce, która mogłaby się pojawić, gdyby był na początku.

W ogóle gościnne występy na „Przemyślanym Albumie” są wyjątkowo dobrze dobrane. Bugs punktuje przede wszystkim średniowiecznym nawiązaniem do „Jagodzianek”, Opał ma świetną chemię z gospodarzem w „Bałaganie”, zwłaszcza, kiedy razem śpiewają kolejny bardzo dobry refren. Belmondo tłumaczący babci różnicę między medyczną marihuaną a proszkami, które w składzie mają produkty pochodzące z apteki i z Castoramy w proporcjach 1:1, to w ogóle jest hit. Problem mam tylko z Feno, który po prostu nic nie wnosi i można by go wyciąć. Tylko ja przy prawie każdym albumie narzekam na za dużo gościnek, które są po nic, więc jeśli tu znalazła się zaledwie taka jedna, to jest dobry wynik w mojej skali.

W podobnych proporcjach dowcipów wymieszanych z powagą utrzymany jest „Balkon”, który odnosi się do lekko wyświechtanego mema ludzi stojących na balkonie i toczących poważne tyrady paląc przy tym fajeczki, na przykład w przerwie od imprezy. Za dużo jednak sam spędziłem czasu w tym roku na balkonie, aby nie złapać się na wytworzoną przez autora atmosferę nostalgii do tych wspomnień.

Mój największy zarzut co do tekstów na tej płycie to brak ksywek w „Obraziłem się na hip-hop”. To jest dobry kawałek, tak samo, jak inne. Jest humor, są dobre wersy i niezły refren. Tylko jak zgrywasz kozaka i wyrzut sumienia sceny, rozliczasz innych, to oczekuję, że pojedziesz po nich wprost i weźmiesz na klatę konsekwencje. Zwłaszcza że będąc trochę mniej znanym wykonawcą, masz dużo mniej do stracenia niż na przykład Quebo, który jest z dziesięć razy bardziej popularny, a miał jaja, żeby niedawno wprost pojechać po Kartkim i Fabijańskim.

Te wszystkie utwory, poza „O co w tym chodzi?” do tej pory były raczej wyluzowane i zdystansowane. Najpoważniejsza jest ostatnia pozycja na płycie – „Shit Fields”. Utwór utrzymany w osobistym tonie, stanowiący autorefleksję, w której nasz główny bohater zastanawia się nad swoim miejscem w branży, konfrontuje je ze swoimi oczekiwaniami i rozlicza się ze sobą. Mówi do nas zupełnie inaczej niż sarkastycznym tonem, którym posługiwał się przez niemal wszystkie poprzednie utwory. To jedyna pozycja na trackliście, którą można określić mianem smutnej.

Muzyka 4Money zdecydowanie pomaga Boberowi. Co prawda jest utrzymana w trapowej stylistyce, bo jakże by inaczej, ale przy tym nie staje się wtórna. Nie jest to ten minimalistyczny trap z generatora, gdzie każdy bit brzmi tak samo. Tutaj produkcje różnią się od siebie i pasują klimatem do tekstów. Nawet w taki sposób, że w średniowiecznej „Niewesołej kompanii” przygrywa w tle jakaś fujarka.

Jeśli już musimy mieć drill na każdej płycie, to niech będzie on zaaranżowany na wzór „O co w tym chodzi?”, gdzie nie jest on tak okropnie generyczny, jak byłby na innych albumach. Raczej można go nazwać wariacją na temat tej stylistyki. W końcu zwykle nie mamy w niej sampli wokalnych, które tutaj na początku brzmią trochę, jakby nie pasowały do reszty. Na szczęście później są inaczej wykorzystywane i bardziej się w tym wszystkim odnajdują. Podoba mi się zmiana atmosfery w trzeciej zwrotce, a tego typu zabiegami jesteśmy raczeni przez 4Money dość często.

Występ Słonia jako finał utworu jest podkreślony mocniejszymi bębnami niż wcześniejsza część „Niewesołej kompanii”. Utrzymane w podwójnym tempie zwrotki we „Wszystko mnie wkurwia” w ostatnich czterech taktach wrzucają kolejny bieg za sprawą szybkiej perkusji, aby w refrenie zwolnić zarówno pod względem flow, jak i bitu, którego BPMy zmieniają się na normalne.

Ani Bober, ani 4Money nie odkryli tą płytą Ameryki. Nie jest to materiał, który będzie wspominany przez lata, jako coś przełomowego i wyjątkowego. Odwalili za to kawał naprawdę porządnej roboty, co niestety na scenie stanowi wyjątek. Dla mnie to nowy punkt odniesienia w dyskusji o rapie. Przykład płyty, która nie jest wielkim literackim koncept-albumem, bo być nim nie musi, ale też nie jest zapisem freestyle’u w studio, zbiorem losowych wersów (nie)ułożonych w losowym porządku. Dowód na to, że staranne przygotowanie projektu nie musi odbierać mu autentyczności, a jedynie dodawać dowcipu, bystrych linijek i polotu w podejmowaniu tematów.