Przypuszczając, że jeżeli w świecie show-biznesu możemy nazwać młodym kogoś, kto ma 25 lat, to Dawid Borysiewicz jest najlepszym młodym raperem w Polsce. Nic dziwnego, w końcu sam bardzo starał się nam to udowodnić na swojej pierwszej* epce zatytułowanej „The MOth” (2020). Próbował wchodzić w role uznanych w podziemiu graczy i iść po ich śladach. Nagrywać numery, które już się wcześniej sprawdziły. Do tego stopnia, że refren w „Hiv Hop” (na bogów, kto wymyśla te tytuły? Gorszy jest chyba tylko „Jeszcze cipotańczę”) został w całości zapożyczony od Mielzkiego. Jednak „The MOth” to pojedyncze potknięcie. Dawid swoimi kolejnymi epkami udowodnił, że potrafi w twórczy sposób czerpać z dorobku hip-hopu (i nie tylko) oraz przetwarzać go na własną modłę. Umiejętne inspirowanie się okazało się jego siłą jako artysty.

Na wydanej w 2021 roku „Caliphorii” razem z RTN-em chciał zrobić klasyczny westcoast ze złotej ery. Czy są tu oczywiste followupy? Są. Czy są podjęte tysiąc razy tematy? Jeszcze jak. W odróżnieniu od „The MOth” tu autor nie wypada jak ktoś, kto na siłę stara się nas przekonać do tego, kim jest, że należy do grupy. Tu poziom autentyczności jest zdecydowanie wyższy, nawet kiedy nawija o latach dziewięćdziesiątych tak, jakby w nich żył, chociaż urodził się w dziewięćdziesiątym siódmym. W pewnym momencie przestał udawać, a zaczął grać. Przestał silić się na role, a zaczął w nich przebierać.

Poza „Caliphorią” dostaliśmy jeszcze epki „Hi Bye” (2022) i „Fake it till you make it” (2020). Każda z tych krótkich płyt ma na siebie pomysł. Absurdem byłoby sprowadzenie go tylko do wyboru konkretnego producenta, chociaż muzyka ma również wielką rolę. Zdecydowanie inaczej brzmią ciemne bębny i retrofuturystyczne syntezatory Młodzika na „FITYMI”, a inaczej lo-fi hip-hop w wykonaniu Fouxa na „Hi Bye”. Każda z tych płyt ma inną tematykę oraz została napisana przy użyciu innych narzędzi. Z sumy tekstów wyłaniają się wręcz inne ideologie. „Caliphoria” to płyta wyluzowana i beztroska. Opisuje sytuacje, wspomnienia i wizje dotyczące spędzania czasu z przyjaciółmi. Chwile spokoju i zabawy. Można wskazać wiele podobieństw między nią a „Hi Bye”, chociażby zakończenie obu płyt piosenkami traktującymi o raju, ale zwracam uwagę szczególnie na utwory otwierające. „Wszyscy w stresie, a my w dresie” i „Zacznijcie beze mnie”. Same te tytuły mówią dużo o różnicach dzielących te wydawnictwa. Pierwszy stwierdza przynależność podmiotu do pewnej grupy, a drugi się od niej odcina.

„Hi Bye” to płyta refleksyjna i introspektywna. Melancholia na niej objawia się nie tylko pod postacią spokojnych podkładów Fouxa. W jej uniwersum jedno życie, jako tylko jedna szansa nie podnieca wysoką stawką, jak na przykład w „Killer Dreams”, a przeraża ogromnym prawdopodobieństwem porażki. Muzyka nie jest porównywana do euforantu, jak w „Lemme holla at you”, a nazwana zostaje „Dziwką, która zabrała mi młodość”. Opisywane relacje to rozwiedzeni rodzice i zakończone związki, a nie grupy przyjaciół miło spędzające ze sobą czas, o czym mówi chociażby „97Hz”.

Oczywiście nie zarzucam tu autorowi niekonsekwencji i zaprzeczania samemu sobie. Uważam, że patrzenie w ten sposób na jego dyskografię byłoby niewłaściwe, więc proponuję inny. Słowo „aktor” może mieć negatywny wydźwięk, ale nie używam go w taki sposób. Śpiewanie ma bardzo dużo wspólnego z odgrywaniem roli, a sami piosenkarze z aktorami. To, że potrafisz zaprezentować różne spojrzenia na świat, to nie brak konsekwencji, a różnorodność świadcząca o szerokim wachlarzu umiejętności artysty i nie węższych horyzontach.

Nie wiem, czy z „The MOth” sam autor jest zadowolony. Z mojej perspektywy to płyta raczej nieudana. Zrobienie kolejnej, utrzymanej w podobnym stylu, z podobną ideologią, jest więc według mnie pewnego rodzaju drugą szansą. „Fake it till you make it” zostaje wydane w 2020 roku. Kilka miesięcy po premierze „The MOth”. Jakiego Dawida nam przedstawia?

Głodnego gry młodego rapera, który ma wiele do udowodnienia i chce zaznaczyć swoje miejsce na scenie. Nie chce być gwiazdą, za to pragnie osiągnąć sukces ciężką pracą. Wyśmiewa showbiznes i mainstream. Jest indywidualistą i safe-made manem. Pokazuje, że od dziecka kochał rap i muzykę. W jednym numerze nawiązuje do Laika, Rasa i Maanam. Czyli robi to wszystko, co robią raperzy pokroju Bonsona, Mielzkiego i całego Rap Addix.

Jednak na „Fake it till you make it” nie brzmi, jakby chciał wrzucić wszystkie te rzeczy, aby tylko zasygnalizować, że jest taki jak inni, a przecież tak to wypadało na poprzednim materiale. Nie pożycza już sobie całego refrenu, chociaż w pewnym momencie wyraźnie nawiązuje do utworu „Po co ci to Pete?” z „RAW EP” Soulpete’a. Jednak nie powtarza tekstu słowo w słowo ani melodii takt w takt. Przetwarza ten refren po swojemu, chociaż jego sens i wydźwięk zdecydowanie zachowuje.

Czy między „The MOth”, a „Fake it till you make it” zaszła jakaś celowa zmiana w samej metodzie twórczej autora? Czy to pierwsze było nieprzemyślane, a trzy kolejne projekty to już efekt dobrego planu i jego jeszcze lepszego wykonania? Czy Dawid Borysiewicz podejmował całkowicie świadomie wszystkie decyzje, nawet z pozoru tak drobiazgowe, jak zagęszczenie wersów w utworach? Nie wiem, nie zapytałem. Jeśli tak, to czapki z głów za przykładanie się do robienia rapu. Jeśli nie, to mamy do czynienia z wielkim, naturalnym talentem. Albo coś pomiędzy.

*No nie pierwszej, ale tak twierdzą opisy. Dociekliwi albo klikający w hiperłącza znajdą nagrywki Dawida nawet z 2015 roku.