W trzecim odcinku na pytania dotyczące hip-hopu odpowiada Andrzej Cała. Legenda polskiego dziennikarstwa hip-hopowego, autor książek, wnikliwych wywiadów oraz niezliczonych rekomendacji, które kształtowały kształtują mój gust muzyczny. Ani trochę nie dziwi mnie, że Andrzej napisał najdłuższe do tej pory odpowiedzi, wszak łatwo wyczuć u niego nieznośną lekkość pióra. Na pewno uniesiecie jednak brew przy pytaniu o hip-hopowe marzenia, bo choć Calak w ostatnich latach najczęściej postuje na swoim Twitterze o pizzy, rosole, Legii, Liverpoolu i płytach spoza hip-hopu, to okazuje się, że scenę dalej śledzi i jest otwarty na nowości.
Czym dla Ciebie jest hip-hop?
Przez długie lata był dla mnie, jakkolwiek wzniośle albo banalnie to zabrzmi, życiem. Po prostu. Pracą, pasją, inspiracją, natchnieniem, przewodnikiem po codzienności. Dziś jest dla mnie czymś wciąż ważnym, ale podchodzę do niego z ogromnym już dystansem.
Nie potrzebuję porad życiowych, nie czuję jakiejś nici porozumienia z tekstami młodszych często o dwadzieścia lat ode mnie twórców, trochę smuci mnie to, jak dużo w hip-hopie drogi po linii najmniejszego oporu.
Tyle że to zupełnie naturalne. Mam 40 lat, z tą kulturą, z rapem byłem blisko od drugiej połowy lat 90., więc naturalnym jest, że coś tam się wypaliło. Nie na tyle jednak, bym od tego się jakkolwiek odcinał – w żadnym wypadku. Nie mam takiej potrzeby, byłoby to też zupełnie nieautentyczne. Tak jak nie byłoby szczerym stwierdzenie, że hip-hop w 2023 r. ma dla mnie taką samą wartość, co w 2003 r.
Od wielkiej miłości, przyjaźni, zauroczenia, przeszliśmy po prostu ze sobą do starej, sprawdzonej relacji.
Jakie jest Twoje pierwsze hip-hopowe wspomnienie?
Nie będę ściemniał, że mając 10 lat poznałem Wu-Tang Clan, że na kasetach od cioci z Niemiec dostawałem kasety LL Cool J-a albo Beastie Boys. Tak, żebym coś świadomie wspominał, to połowa lat 90. – Liroy, 2Pac, pierwsze WYP3, no i oczywiście święcący triumfy Coolio, ale też Cypress Hill, za sprawą znajomków jarających się ostrymi rockowymi rzeczami. Równolegle poznałem rap z płyty “Urbanator”, okazało się też, że kilku kolegów i koleżanek z podstawówki czy osiedla złapało zajawkę i… poszło po całości!
Jak zmieniło się Twoje podejście do hip-hopu na przestrzeni lat?
W sumie trochę o tym już powiedziałem przy pierwszym pytaniu. Mogę to rozszerzyć w ten sposób, że od hip-hopu zacząłem w znacznym stopniu odchodzić do muzyki, na której rap jest dość często zbudowany – jazzu.
Po trwającym ze dwie dekady okresie, gdy literki otaczały mnie zewsząd, sam nimi pracowałem, potrzebowałem ich cały czas, przeszedłem do czasu w życiu, gdy przynajmniej w muzyce odczułem ich przesyt, stąd od kilku lat przez jakieś 85-90% czasu słucham rzeczy bez wokali.
Mam zresztą też coś takiego, że nie lubię się z czymś męczyć, jeśli męczyć mnie zaczyna. Ergo, gdy hip-hop i wszystko, co z nim związane, zaczęło mnie bardzo mocno wkurwiać, a przynajmniej irytować, zrobiłem odcinkę. Nie miałem potrzeby przekonywania się, że jako całość wcale nie jest przecież tak źle, bo ja o tym doskonale wiem. I po swoistej separacji doszliśmy do równowagi, którą – jak wcześniej już powiedziałem – określam relacją stabilną, choć dość rzadko wiążącą się z jakąś ekscytacją.
Biorąc pod uwagę Twój dorobek, z czego jesteś najbardziej dumny?
Z każdej książki, bo wiem, że na etapie ich powstawania zrobiliśmy absolutnie wszystko, co się dało, aby były jak najlepsze i przetrwały próbę czasu.
Muszę jednak cofnąć się jeszcze przed te dłuższe publikacje. Słuchaj, jest 1993 r. i wychodzi pierwszy Wu-Tang. W kilka lat grupa staje się potęgą nie tylko rapu, a całej światowej popkultury. A ja w 2003 r., nieopierzony jeszcze pasjonat dopiero na początku drogi zawodowej, siedzę sobie w warszawskiej Stodole i robię wywiad z RZĄ! Mam 20 lat i muszę się szczypać w kilka miejsc ciała, żeby uwierzyć w to wszystko.
Kurde, jestem dumny z tej drogi, bo wiem, jak dużo dla pisania poświęciłem, jak wiele relacji tym okupiłem, jak mocno życiowo się przez to wykoleiłem, jak bardzo się starałem, żeby robić jak najwięcej, jak najlepiej i jak się rozwijałem, równolegle po nocach czytając słownik języka polskiego, słownik frazeologizmów oraz książki o muzyce zamawiane ze Stanów.
No i z rzeczy, które robiliśmy wspólnie z Flintem dla T-Mobile Music jestem ogromnie zadowolony. Uważam, że nasze wywiady czy rankingi związane z rodzimym rapem były na poziomie absolutnie topowym.
Z tego, że wciąż mam w sobie zajawkę, wydałem na muzykę w cholerę hajsu i chce mi się wrzucać na sociale polecenia płytowe, robić zajawki fajnych koncertów, polecać artystów, o których przeczyta 15 osób.
Dotarłem do tego etapu w życiu, że mnie nie jest potrzebne jakiekolwiek uznanie czy szerokie audytorium, za to cholernie cieszy każda wiadomość od nieznanej mi osoby, która dziękuje za inspiracje muzyczne.
Jak widzisz, trochę tych powodów do dumy jest.
Czy jest jakiś dawny tekst, na który krzywisz się lub szczególnie się zdezaktualizował?
Haha, no powodów do wstydu sporo też jest. Stety-niestety jestem osobą bardzo, być może aż do przesady, samokrytyczną, a do tego perfekcjonistą, co doprowadziło mnie do bardzo złego życiowego momentu. Nie polecam takiej mieszanki nikomu, mocne 0/10.
Jest tak, że jak jesteś na początku zawodowej drogi w dziennikarstwie, to brakuje ci warsztatu, ogłady – języka, tak po prostu. Nie lubię czytać swoich bardzo starych publikacji, bo bywałem szczeniacko radykalny, nieobiektywny, a nie wszystko da się nadrobić wiedzą i pasją. Robiłem też babole, bo okazało się, że języka polskiego uczono mnie w szkołach okrutnie przeciętnie.
Potem z kolei wpadłem w wir pisania za dużo, jak maszyna i często po prostu za szybko, bardziej jak generator zdań niż pełnokrwisty dziennikarz. To też wiązało się z tym, że zmieniały się czasy, moje życie, warunki pracy i żeby jakoś się z pisania utrzymać, trzeba było jak najwięcej, jak najszybciej, a najlepiej jeszcze jak “najgłośniej”.
Głowa nie wytrzymała.
Z pewnością za długo byłem zadeklarowanym fanem undergroundu i coś z Anticonu albo Definitive Jux miało u mnie już na wejściu dużo lepsze notowania niż taki Cam’ron albo Mannie Fresh.
Jest jeszcze coś, co chyba nigdzie nie padło na piśmie, ale z pewnością w koleżeńskich relacjach czy opiniach wygłaszanych w różnych miejscach i niekoniecznie po kilku piwach, już jak najbardziej. Nie wierzyłem, że W.E.N.A. będzie w stanie nagrać takiego podziemnego klasyka jak “Wyższe Dobro” i stanie się na kilka lat naprawdę ważną postacią na scenie.
Michale, przyjmij moje przeprosiny raz jeszcze.
Czy masz jeszcze jakieś hip-hopowe marzenie?
No kurde, pewnie! Z tych w Polsce, to chciałbym usłyszeć wspólny album Belmondziaka i Kaza na bitach 1988, Ostapa oraz Tonfy. Z zagranicznych wydawnictw, to bym mógł dwa dni wymieniać, więc niech stanie, że chciałbym, aby okazało się, że De La Soul i A Tribe Called Quest mają niepublikowane płyty z lat 90. Nie tam, że jakieś odrzuty, ale pełnoprawne sztosy.
A, wspólny album Lamara i J. Cole’a byłby spoko. No i rzecz jasna jeszcze jeden OutKast.
Zaś z takich związanych jakoś ze mną, to wciąż jest ogrom artystów, z którymi chciałbym usiąść na godzinny wywiad. Niech będzie taka piątka: Q-Tip, André 3000, Jay-Z, Pharrell Williams oraz Little Simz.
No i, jasna cholera, zobaczyć na żywo Digable Planets, to jest marzenie!
Gdybyś mógł zmienić jedną rzecz w hip-hopie – co by to było?
To jest bardzo, ale to bardzo trudne pytanie. Odpowiem trochę przewrotnie – zmieniłbym teksty, ucinając głowy bożków hedonizmu, materializmu i używkizmu. To strasznie ryje dzieciakom głowy. W żadnym wypadku nie chodzi mi o to, aby w lirykach nie było wątków melanży, cieszenia się z dobrego auta, radości z faktu zarobienia na piękny dom. Nic z tych rzeczy. Chodzi mi o proporcje.
Natomiast to chyba nie tyczy się hip-hopu, a ogólnie kondycji świata w 2023 r. Świata, który mnie brzydzi i od którego staram się uciekać jak najdalej. I tu zwrotkę utnę.
Czy myślisz, że hip-hop przetrwa kolejne 50 lat?
Nie mam zielonego pojęcia, czy planeta przetrwa następnych 25 lat, więc z hip-hopem tym bardziej trudno mi dywagować. Zakładając jednak, że jako ludzkość jakimś cudem przetrwamy, to hip-hop też przetrwa. Tak jak teraz będzie pewnie popem, ale tak samo jak teraz, będzie pewnie dla milionów dzieciaków z całego świata najfajniejszym sposobem wyrażania siebie.
Bo oczywiście, że na wierzchu i na świeczniku hip-hop to wtórna, pozbawiona jakiejkolwiek wartości estetyczno-artystycznej sieczka obliczona na miliony strimów i bezrefleksyjnego puszczania na telefonie, ale wciąż jest ogrom ludzi, którzy piszą fantastycznie, którzy robią genialne wrzuty, którzy nocami szukają jak najfajniejszych sampli, kombinują z klawiszami, dopieszczają brzmienie bębnów. Wiem, wyszło straszliwie długie zdanie, więc reasumując – przetrwa, tak jak przetrwał rock, jazz, kolejne okrążenia zalicza reggae i tak dalej.
Fundamenty oparte na prawdziwej pasji są za mocne, by nie przetrwać nawet najgorszej płyty Kodiyakredd czy Gunny. Bo też, tak Bogiem a prawdą, to zupełnie inne systemy walutowe.