Konarski to raper, którego słucham rzadko. Głównie dlatego, że zbyt często znajduję tam siebie. To nie jest miłe, bo rapuje o codziennej walce dorosłego człowieka, której wolałbym nie prowadzić. Pisałem o tym przy okazji „Kryzysu wieku średniego”, ale swoją życiową mądrość Konarski udowadniał też na wydanym dwa lata temu „Unicornie 8”. Poważny i społecznie istotny jest także singiel „Chłopaki nie skaczą”, zapowiadający EP-kę „Przewodnik po zaginionych miastach”, która ma się ukazać w tym roku.

Czym dla Ciebie jest hip-hop?

Kawał życia, chyba najkrócej. Przez lata czasem mi bliżej do niego, czasem dalej, ale jak pomyślę, to niewiele mam wspomnień sprzed hip-hopu. Ze trzy dekady nam razem zleciało i ten hip-hop się cały czas przewija. Gdzieś to wrosło we mnie po drodze i jest to jeden z czynników, które miały największy wpływ na kształtowanie mnie jako osoby. Najpierw była muzyka, za tym przyszli znajomi, jakieś próby wyrażania siebie przez rap, rozkminianie w ogóle jak to się robi, latanie z puszkami, stawianie tagów, imprezy, wyjazdy i to siłą rzeczy rezonuje w tym, kim się stajesz i jak postrzegasz świat. Jak jesteś dzieciakiem, to potrzebujesz się z czymś identyfikować, należeć do jakiejś grupy i u mnie wtedy wjechał hip-hop cały na biało. Paradoksalnie po wejściu w dorosłość – dzieci, dom, żona, praca – historia zatoczyła koło, a hip-hop do mnie wrócił i pomógł siebie znaleźć, jakkolwiek to banalnie brzmi. Teraz hip-hop to jest mój kawałek podłogi, takie miejsce, że ja nic nie muszę, wszystko mogę – do tego sława, chwała i parę tysięcy wyświetleń, jak dobrze pójdzie.

Jakie jest Twoje pierwsze hip-hopowe wspomnienie? 

Myślałem o tym niedawno przy wysypie postów okolicznościowych na 50-lecie HH i wyszło mi, że chyba czwarta klasa podstawówki i Kris Kross „Jump” – zobaczyliśmy z moim kolegą Robertem klip i na dyskotekę postanowiliśmy się ubrać jak na teledysku. Mam z tej imprezy dwa wspomnienia:

  1. Jak zakładasz spodnie tył na przód, to jest się ciężko wysikać;
  2. Podobała mi się taka Anka, poprosiłem ją do tańca i zapytałem ją o chodzenie. Ona odpowiedziała „nie” – no i skończyły się tematy. Pech chciał, że to było „November Rain” Guns N’ Roses, co jest w chuj długie. Od tamtej pory już wiem, że o chodzenie się pyta przy końcu.

Jak zmieniło się Twoje podejście do hip-hopu na przestrzeni lat?

Nie traktuję hip-hopu już tak śmiertelnie poważnie, jak kiedyś. Jak na początku 90sów usłyszałem „House of Pain” czy „Here Comes the Lords”, „Enter the Wu-Tang”, to mi łeb normalnie urwało. Idole. Półbogowie. Nieosiągalne to było w ogóle. Nie byłem sobie w stanie nawet wyobrazić, jak to się robi – nie miałem w otoczeniu nikogo związanego z muzyką, poza punkami z osiedla z gitarą. A tu sample, jakieś maszyny z guzikami do naciskania, konsolety. Co to za rzeczy w ogóle? Jak usłyszałem pierwsze polskie rzeczy, jak „Spalam się”, czy Trials X, Liroya, WYP3, to siedziałem pół dnia, żeby nagrać na magnetofon kawałek kawałka z telewizji. Potem poznałem chłopaków z pierwszego mieleckiego zespołu rapowego KLS i jak mnie zabrali do swojego ministudia, gdzie stał komputer i odpalony Fast Tracker, to mi się system w głowie zawiesił. Ja nie mogłem tego pojąć, że to można tak zrobić i stałem tam jak baran z rozdziawioną japą. Ja mogłem umierać za hip-hop wtedy. Potem był etap pierwszych prób, nasz zespół Qigong, jakieś koncerty, supporty, nagrywanie z kartonami na głowie. Piękna sprawa. Teraz to po prostu zajawka, sposób na spędzanie czasu, poznawanie ludzi i porządkowania sobie myśli w głowie na papierze. Hip-hop bez ciśnień na hip-hop.

Biorąc pod uwagę Twój dorobek, z czego jesteś najbardziej dumny?

Ja jestem taki Miauczyński, który w kółko przerabia jedno zdanie i wciąż wydaje mu się niewystarczająco dobre. „Pośród ogrodu siedzi ta królewska para”. Mogę tak w kółko i tym sposobem mogę nigdy niczego nie skończyć. Nie jestem w stanie policzyć rzeczy, które rozgrzebałem i grzebię w nich cały czas. To nie jest perfekcjonizm, to jest jakieś pojebanie w głowie. Mam takie nieustanne kołatanie, że wszystko, co robię, powinno być lepsze i w kółko się ścigam sam ze sobą. To ma pewnie jakąś nazwę i się leczy, ale tak już mam. I tu chyba jest odpowiedź na pytanie – cieszę się z tego, że nauczyłem się kończyć rzeczy, odpuszczać, uznawać, że coś jest wystarczająco dobre i nie ma co już przy tym grzebać. To mi też pomaga w innych aspektach życia. Dużo mi Fillomatic dało, bo w tym gronie nie ma czasu na niekończące się rozkminy. Jesteś w studio, jest beat, pada temat, dajesz ósemkę czy szesnastkę – albo nie dajesz. Nikt nie będzie na ciebie czekał w nieskończoność. Dobre ćwiczenie warsztatowe, kupa zabawy.

Czy jest jakiś dawny tekst, na który krzywisz się lub szczególnie się zdezaktualizował?

Nie. Są jakieś rzeczy, które napisałem, do których wracam z lekkim zażenowaniem, ale mam w pamięci swój pierwszy tekst, który zaczynał się: „skini noszą spodnie moro, są jebnięci i to sporo” – więc jestem raczej zadowolony z drogi, jaką przeszedłem w pisaniu. Koniec końców lepiej patrzeć na coś, co się napisało, choć nie zestarzało się najlepiej niż jarać się pomysłem, którego nigdy nie skończyłeś. 

Czy masz jeszcze jakieś hip-hopowe marzenie?

Nie. Na pewno bym tego nie nazywał marzeniami. Jest całe mnóstwo podziemnych zawodników, z którymi chętnie bym się przeciął na tracku. Chciałbym móc zamknąć się z jakimś kozackim producentem na dwa tygodnie w studio i zrobić full konceptualny album. Taką powieść. Kryminał.

Gdybyś mógł zmienić jedną rzecz w hip-hopie – co by to było?

Dyktat algorytmów. Robienie kontentu, zamiast muzyki – chociaż to zawsze tak było, że liczył się ten cały anturaż wokół. Zmieniły się media i ich tempo. Musisz dostarczać treści na feedy, walle i wszystko. Używać słów kluczowych, innych nie używać, oznaczać, komentować, wyświetlać się cały czas. Hasztagi, rolki, filmy w pionie, inne w kwadracie i miniaturki na streamingi. Byle dużo. Masz kilka chwil czyjejś uwagi i następny, i następny. Byle dużo.

Czy myślisz, że hip-hop przetrwa kolejne 50 lat?

Hip-hop na pewno tak. Moda na hip-hop na pewno nie, choć pewnie zatoczy koło, jak każda moda.