Ja uwielbiam straszyć laski na imprezach! A Ty? Jeśli jest dostęp do głośnika, to jestem tą denerwującą osobą, która musi się upewnić, że gdy leci coś latynoskiego, to musi polecieć “Bruja” Arci. Jeśli wszyscy bujają głowę do trapu, to zapodaję “1539 N.Calvert” (gdy trap odpada, to “Really Doe” też jeszcze nie zawiodło), a gdy każdy potrzebuje czegoś energetycznego i głośnego na parkiet, to chyba nigdy nie odmówiłam “I’ve Seen Footage”. Internetowi chłopcy już się łapią za głowę, że psuję życie imprezy i łamię klimat, ale prawda jest taka, że mimo moich niewybrednie internetowych wyborów, domówka zawsze miała odpowiedni vibe. Najzwyczajniej w świecie “scaring the hoes” (termin wyjątkowo popularny w internecie) to nie jest charakterystyka konkretnego brzmienia, artysty czy rodzaju muzyki. Raczej opisuje tych, którzy nie mogą powstrzymać swoich pseudoelitystycznych ciągot do chwalenia się swoim “jakże oryginalnym” muzycznym gustem przy każdej okazji, bez interpretowania wcześniej otoczenia. Czasem laski przestraszy Playboi Carti, czasem Metallica, a czasem nie przestraszy ich nic. To czy straszysz, zależy przede wszystkim od twoich umiejętności społecznej perswazji i charyzmy. Nie zmienia to faktu, że istnieje jednak korelacja pomiędzy ludźmi słuchających tylko tego, co im 4chanowe /mu/ na talerz przyniesie, a piwniczakami w wersji lite, którzy może i nie będą najśmielszymi w gronie imprezowiczami. Żeby ten (moim zdaniem idiotyczny) fenomen wyleczyć, rzucam taki apel:

Kochani! Słuchajcie tego, co chcecie i puszczajcie to tam, gdzie chcecie. Nie martwcie się tym, że będzie to komuś nie pasować albo po prostu nie puszczajcie tego, co nie pasuje do klimatu zbiorowiska! Neutral Milk Hotel nie pasuje do Destroy Lonely! To nie wasza muzyka odstrasza ludzi, a wasza tragiczna nieumiejętność w zrozumieniu budowania muzycznych setów i playlist.

Po tym niepotrzebnie doniosłym wstępie (sory, ale czasem potrzebuje sobie coś społecznie pointerpretować, jestem studentką socjologii, okej?) czas przejść do clou tego tekstu, czyli recenzji nowej kolaboracji Danny’ego Browna i JPEGMAFII pt. “SCARING THE HOES”. Oni oczywiście mieli w dupie wszelkie przemyślenia nad tym, co mogłaby ta fraza faktycznie znaczyć… i bardzo dobrze, bo pewnie wtedy nie dostalibyśmy tak dobrego albumu jak ten.

Mimo że wielu ludzi w internecie właśnie opisuje twórczość obu tych artystów jako nieprzystępną, trudną i straszną, ani Danny’ego ani Peggy’ego nie nazwałabym strasznymi (przecież ten pierwszy ma teraz zajebisty podkast komediowy, a drugi kłóci się z nastolatkami na Twitterze). Gdybym miała jednak porównywać poziomy strachu obu raperów powiedziałabym, że JPEG to “Krzyk” Wesa Cravena a Danny to “Lśnienie” Stanleya Kubricka. Pierwszy, ironiczny, post-modernistyczny, kontrowersyjny i mimo wszystko bardzo ludzki, potrafi uderzać w dziwne i eksperymentalne tony z odpowiednią doniosłością, ale gdy trzeba też zagrać pod pop to nadal wychodzi mu to świetnie (przykład: “HAZARD DUTY PAY!”). Drugi natomiast to klasyk, jego twórczość zagląda już od dawna w mroczne zakamarki Detroit i dochodzi do niesamowitego punktu kulminacyjnego, który niszczy wszystkie eksperymenty w hip-hopie i przyrównuje je z błotem (“Atrocity Exhibition”). I mimo że Danny i Peggy najbardziej szalone etapy swojej twórczości mają w większości za sobą, to na ostatnim albumie Browna, mimo komediowej formy, jest pełno dziwnych sampli i instrumentali, które brzmią bardzo off-beatowo, a jego głos nadal często odtrąca od jego twórczości wielu potencjalnych nowych fanów (przy czym, apel numer dwa, po chwili się do tego głosu przekonacie, jeśli tylko dacie mu szansę). Peggy podobnie, mimo bardziej przyjaznych piosenek i coraz większej liczbie klasycznych struktur, perkusji i sampli, nadal nie boi się zaszaleć gatunkowo i nadal bardzo nie lubi miksować swojej muzyki w ortodoksyjny sposób.

jeden z najbardziej popularnych singli Peggy’ego. promował jego ostatni album „LP!”, jeden z moich personalnie ulubionych projektów rapów ostatnich lat.

Współpraca pomiędzy jednymi z największych artystów eksperymentalnego rapu oczywiście, że będzie budowała oczekiwania i to nie takie, których zrealizować się nie da. Jasne, informacji na temat tego, jak taka płyta by brzmiała było mało; przedtem JPEGMAFIA i Danny Brown nagrali ze sobą tylko dwie piosenki, na jednej JPEG stał tylko za instrumentalem (“3 Tearz”) a na drugiej udawał Pharrella Williamsa (“Negro Spiritual”). Żadna z tych nut nie pokazywała tego rapowego kolaboracyjnego ducha, którego wyczekiwaliśmy.

świetny posse cut Danny’ego z Run The Jewels, gdzie JPEGMAFIA tworzył bit

Gdy przyszła pora już usłyszeć owoce współpracy, do pierwszego singla “Lean Beef Patty” bujałam głową, ale też miałam wiele wątpliwości i obaw. Pomiędzy samplem w tle, drum’n’bassowym breakiem, lekkimi elektronicznymi dodatkami, prawie witch housową melodią syntezatorową, no i basem zjadającym wszystko po drodze, piosenka była zaskakująco przewidywalna w swojej nieprzewidywalności. Gdyby dodać to, że długość kawałka nie przekracza nawet dwóch minut, a Danny pojawia się jedynie na parę sekund, to można byłoby to uznać za jakieś nieużyte demo JPEGMAFII. Sama nuta nie jest zła, energia jest, ciekawie jest, tylko mogło być… ciekawiej. Ochhhh, na finalnym produkcie ciekawe rzeczy przytłaczają bez końca.

pierwszy singiel do „SCARING THE HOES”

Przesłuchałam tę płytę wiele razy, aby spróbować określić jej modus operandi i gdy wydawało mi się, że już wszystko rozgryzłam, wpadłam w niemałą konsternację. Myślałam, że Peggy i Danny starają się zrobić wszystko, żeby przestraszyć wszystkich takimi piosenkami jak tytułowe “SCARING THE HOES” czy prawdopodobnie najdziwniejszym i najbardziej szalonym samplem na “Garbage Pale Kids”, ale dlaczego na tej płycie w takim razie znajduje się takie świetne trapidło jak “Burfict!” lub dlaczego na “God Loves You” znikąd wlatuje Ski Mask The Slump God? Trochę to przereklamowane, ale “SCARING THE HOES” to zdecydowanie forma dialogu z rapowym mainstreamem: “Hej, widzicie? Może i nie zawsze brzmimy tak strasznie, ale na pewno zawsze brzmimy oryginalnie.” Jasne, obaj artyści nie szczędzą dissów i strzałów w wielkich graczy z milionami słuchaczy (biedny Jack Harlow), ale nie jest to spoglądanie z góry, a raczej bitwa równego z równym (no może czasem kopanie leżącego Harlowa). Właśnie to tutaj próbują udowodnić JPEGMAFIA i Danny Brown. Są równi tym, którzy znajdują się na playliście Rap Caviar, czy też tym, którzy lecą na głośnikach w Foot Lockerze czy innym H&M. 

To, w jaki sposób to udowadniają, jest już zupełnie inną sprawą. Głównym rozwiązaniem, na jakie wpadli raperzy, było zaprezentowanie ich reprezentatywnych stylów, a następnie ich syntezy lub ukazanie w innym świetle. Zatem mamy na “SCARING THE HOES” piosenki, które brzmią jak skradzione z sesji do “LP!” JPEGMAFII oraz mroczne, dziwne i abstrakcyjne kawałki uwielbiane przez Danny’ego Browna. Obaj raperzy czują się w swoich wzajemnych stylach jak ryba w wodzie. Raz dominuje jeden, raz drugi – brzmią wtedy bardzo dobrze. Jednak gdy łączą siły, mieszają swoje style i wychodzą nieco ze stref komfortu – jest świetnie!

Tę pochwalną tyradę na temat 14 kawałków na tej płycie zacznijmy może od tych utworów bardziej podchodzących pod styl Peggy’ego. Na “Steppa Pig” robią to, co umieją najlepiej: Danny Brown otwiera linijkami o tym jak jego mózg jest usmażony na dragach a Peggy z bitem brzmiącym jak EDM na soulowych i basowych sterydach i lekkim boom bapem (duża inspiracja Flume’em tutaj z pewnością). Pierwszy nie ma problemu, żeby opisywać swoje szalone imprezowe przygody na tym mocno narkotycznym instrumentalu; piosenka ma tyle ścieżek dźwiękowych, że wyłączanie jednej i skupianie się na drugiej jest wystarczające, aby kawałek był interesujący przez całość trwania. Sampel? Elektroniczne arpeggia? DJ Scratches? Wszystko tutaj jest i składa się na dość przyjazne popowo widowisko (jeśli lubicie gdy wasz pop jest tak przestymulowany, że zaczynacie skakać w miejscu).

A co gdyby piosenki JPEGMAFII były zrobione pod TikToka? Odpowiedzią jest “Fentanyl Tester”. Wszystko pomiędzy szybkimi tempami, sekcjami drum’n’bass (to chyba nowa fascynacja Peggy’ego), przyspieszonymi samplami, perkusją która jest tak skompresowana, że brzmi jak zestaw kliknięć i lekkim ukłonem w stronę niszy dariacore’u pod koniec piosenki składa się na przebodźcowaną rapowa parodię. Na dodatek chyba jeszcze nie słyszałam tak na siłę viralowego momentu muzycznego, jak breakdown w trzydziestej sekundzie tej piosenki (jest bardzo słodki oczywiście). Aż miło usłyszeć Danny’ego na bicie w rytmie ADHD.

Hitem albumu jednak zdecydowanie będzie “Burfict!”, które jest jednym z tych fanfarowych trapowych bangerów pchnących się po schodach wszystkich rankingów streamingowych (przypomnę chociażby “Industry Baby” Lil Nas X’a czy też “Family Ties” Baby Keema; w ostatnich latach były na szczytach rankingów popularności). Ta piosenka brzmi jak mecz wrestlingowy pomiędzy dwoma najlepszymi raperami w swoim gatunku (ten moment, kiedy wchodzi Peggy… wow). To prawdopodobnie też najbardziej “komercyjny” moment, na jaki możemy liczyć na tym albumie.

trapowy banger roku?

Całe to poczucie powierzchownej przystępności jest jednak niszczone na piosenkach w stylu Browna, a już szczególnie na tytułowym kawałku. Peggy na refrenie mówi o tym, jak nie chcą już słyszeć tego dziwnego gówna, jednak warstwa dźwiękowa mówi coś zupełnie innego: odległe klaskanie i najdziwniejsze solo saksofonowe, jakie usłyszycie w piosence rapowej, to wszystko czego potrzebuje JPEG, żeby was odstraszyć. Danny wchodzi prawdopodobnie z jego najbardziej ostrą zwrotką od lat:

Fuck that hip-hop and that old man flow
Where the autotune at? Give a fuck about that trash […]
Said it ain’t about the bars
’Cause it’s all about the brand […]
Give a fuck about a fake
Put the money in my hand

drugi singiel i tytułowa piosenka albumu

Czy to krytyka skrajnie kapitalistycznego modelu muzycznej branży i braku sensownej zawartości czy też bolesne przyznanie racji, że ta „artystyczna” droga nie przynosi zysku ani sławy? W końcu sam Peggy krzyczy, że „jakim cudem mają z tej muzy zarobić”? Gdy w połowie piosenki wchodzi mocna rockowa perkusja i głęboki bas, cała warstwa tekstowa nie musi posiadać zamkniętego znaczenia, bo same brzmienia dają już wystarczająco wrażeń, by mieć tę piosenkę wyrytą w mózgu jako wyznacznik rapowej traumy.

Następne “Garbage Pale Kids” (Peggy oczywiście nie ominie żadnej okazji, by poobrażać białych ludzi) idzie jeszcze dalej z samplem z japońskiej reklamy z lat 80., która brzmi tak piekielnie i przerażająco plemiennie, że współczuję wszystkim dzieciom, które musiały oglądać takie reklamy na swoich telewizorach. W połączeniu z matematycznie nierytmiczną perkusją (jeśli każecie japońskiemu dziecku zaklaskać w rytm tej piosenki, prędzej się popłacze niż to zrobi) i shoegaze-owym refrenem, to prawdopodobnie najbardziej obcy krajobraz dźwiękowy jaki jest na tej płycie. Obaj raperzy oczywiście rapują zimnokrwiście i z ogromną pewnością siebie, jak na tak trudny bit. Mój muzyczny masochizm sprawia, że to pewnie jedna z najbardziej ulubionych na tej płycie (ten sampel mi chyba nigdy się nie znudzi).

czy wy to słyszycie??? co to jest????

“Shut Yo Bitch Ass Up/Muddy Waters” jest najbliżej tego co możemy nazwać piosenką Danny’ego Browna na tym albumie. Obniżone tonem sample, relatywnie wolniejsze tempo, humor i elektroniczne syntezatory w tle przypominają bardziej hardkorową wersję piosenki “Dirty Laundry” z poprzedniego albumu Danny’ego. To jest, dopóki bit nie zacznie zwalniać i nowe, bardziej mroczne, melodie nie wezmą głównego miejsca w miksie. Wszystko się kończy agresywną zwrotą Peggy’ego i nowymi egzotycznymi samplami. Niesamowicie gładkie przejście pomiędzy dwoma częściami. Dla tych, którzy potrzebowali wytchnienia jest “Orange Juice Jones”, które jest w pewnym sensie romantyczną oazą (romantyczność według Browna jest bardzo specyficzna i *ekhem* seksualna). Gładki soulowy sampel (nie będę zdradzać sampla, ale ucho bardzo rozeznane w tym gatunku rozpoznana ten utwór) z lekkimi elektronicznymi dodatkami tworzy bit, który bez problemu mógłby zrobić The Alchemist gdyby tylko dostał trochę grzybków

W drugiej połowie nadchodzą natomiast te utwory, które nazwałabym syntezami. Na “Kingdom Hearts Key” pojawia się jedyny gość na płycie – redveil, i świetnie sobie radzi na niebiańskim trapowym bicie (trochę tu vaporwave’u). Mimo że front należy do Peggy’ego, nie raz już sobie radził świetnie z takimi rodzajami piosenek i tutaj to nie wyjątek, ale to właśnie redveil chyba najwięcej przyniósł tu energii, szczególnie z lekko lo-fi zwrotą (to znak dla ciebie redveil, przestań rapować na tych nudnych jazzowych bitach). “God Loves You” to chyba największy banger jaki można było ugotować z gospelowego sampla. Rytm jest potężny, a bas jeszcze potężniejszy przez co to prawie najjaśniejszy klimatem industrial hip-hop jaki słyszałam. Danny Brown ma prawdopodobnie najpiękniej i najśmieszniej bluźnierczą zwrotę na albumie:

Make her squirt that Holy Water
Drinkin’ down wine but no communion
Only my dick she is consumin’ […]
Pussy wet like Noah’s Ark […]
If you on your period, call me Moses
’Cause I’m about to split that Red Sea […]
Her with my dick like David and Goliath […]
We like Adam and Eve, but I’ma eat that apple bottom

Złotych linijek tam jest jeszcze więcej. Pojawia się też na chwilę sampel z piosenki Ski Maska, który idealnie pasuje do seksualnej tematyki piosenki. Bitmejking Peggy’ego nigdy jeszcze tak nie pasował do Browna jak na tym kawałku. Po krótkim przerywniku “Run The Jewels” (nie dodającym tak wiele do płyty), dostajemy nader eleganckie “Jack Harlow Combo Meal” (te tytuły to inny poziom okej?). Barowe jazzowe pianinko jest po chwili oczywiście miażdżone basem i perkusyjnymi breakami. Dla Danny’ego Browna jednak sam Jack Harlow (dla nieinteresujących się tematem, jest bardzo nielubianym raperem przez fanów rapu, ale bardzo lubianym przez fanów popu), nie jest problemem branży, a raczej raperzy pozwalający takiemu komuś (nie oszukujmy się, tak nieinteresującemu) jak Harlow znaleźć miejsce na scenie popularnej. Jeśli już gdzieś się doszukiwać poczucia wyższości obu artystów, to właśnie na tej piosence, choć i te egoistyczne podróże są w pewnym sensie konfrontowane tym niezwykle tanim pianinem dla wielu bogaczy będącym jedyną dopuszczalną muzyczną sztuką, której słuchają w domach. Elitarność zjada swój własny ogon.

Na płytce dostajemy też wielki finisz na jaki przystało, w postaci “Where Ya Get Ya Coke From?”. Pomiędzy spokojnymi zwrotami akompaniowanym jedynie przez lekki rytm wystukiwany pałeczką (?) o jakieś drewienko (???), dostajemy ogromne uderzenia jazzowego chaosu. To właśnie tutaj dostajemy prawdopodobnie najlepsze technicznie zwrotki, nieustanne zmiany nieoczywistych flow u JPEGMAFII i szczególnie u Browna, który brzmi jakby kompletnie rapował do innej piosenki lub nawet najzwyczajniej w świecie nawijał bez końca o swoich uzależnieniach (trochę mi tu przypomina Pierce’a Jordana z hardcore’owego Soul Glo w tym sensie). Z lekkimi przerwami à la bossa nova, Danny i bit niemal kompletnie siebie ignorują, robią co chcą, jak chcą i w sumie efekt końcowy jest nadal świetny i miażdżący, co myślę, że idealnie podsumowuje to czym jest ten album. Dwóch ludzi robi to co chcą, jak chcą, bo chcą. Czy straszne? Może trochę, ale myślę że przede wszystkim wybija się z tego albumu zwykła, najprostsza frajda. Taka jak te jedne cukierki z tego jednego sklepu osiedlowego, zapakowana w najcudowniejsze sreberka.