Do soboty byłem przekonany, że jedną z najnormalniejszych rzeczy na hip-hopowych koncertach jest to, że raperzy rapują. Najwidoczniej jednak wcale tak nie musi być.

Wpadłem na pierwszy dzień warszawskiego Clout Festivalu, gdzie zagrali m.in. Lil Skies, Yeat i Rae Sremmurd. Wiecie, goście, którzy nagrali w życiu niejednego bangera. Szczególnie ci ostatni wypuścili znane przez wszystkich “Black Beatles”, “No Type” czy “No Flex Zone”. Chciałem to wszystko usłyszeć w wersji live. Podrzeć się razem z raperami, poczuć energię tego, jak wykrzykują słowa do mikrofonu, podziwiać raperską sztukę. Nic z tego. Wspomniane kawałki usłyszałem, tak samo jak “Mo Bambę” Sheck Wesa czy “I” i “Lust” Lil Skiesa. Jednak to nie były wykonania na żywo, do jakich wszyscy powinni być przyzwyczajeni, a mp3-ójki puszczone przez DJ-a. Okazuje się bowiem, że można polecieć cały gig z playbacku, rapować co trzeci wers i to wystarczy, by porwać tłum.

W tej sytuacji można znaleźć wiele absurdów. Sheck Wes miał mikrofon ustawiony ciszej od DJ-a i brzmiało to dość zabawnie, ale chyba jednak było logicznym wyborem – wszak DJ zarapował więcej wersów niż MC wykonawca. Lil Skies łapał zadyszkę po dwóch nawiniętych linijkach, wyobrażam sobie zatem. że w studio po wyduszeniu z siebie całej zwrotki do mikrofonu od razu podają mu tlen. Yeat czasami przykładał mikrofon do ust i przez kilkanaście sekund nie robił nic poza skakaniem po scenie, a włączał się wokalnie w playback tylko czasami. Trzeba mu jednak oddać, że się starał – kilka numerów wykonał niemal w całości. Widzicie, jak to w ogóle brzmi? Doceniam rapera, bo zarapował piosenkę na koncercie. Jakby co, dyplom „Dzielny Raper” czeka na odbiór w redakcji.

Kuriozalny okazał się występ Rae Sremmurd. Oczekiwałem, że raperzy, którzy od lat koncertują po świecie i przede wszystkim mogą się uzupełniać, pokażą świeżakom, jak się przejmuje scenę. Początek obiecywał sporo – “No Type” wypadło świetnie, w dodatku obaj panowie utrzymywali kontakt z publicznością i widać było ich sceniczne doświadczenie. Im dalej w las, tym bardziej coś się psuło. Przez większość utworów rapowali jedynie po kilka wersów, a puszczany playback zagłuszali okrzykami: “Let’s go, let’s go, let’s go, let’s go” lub “Hey, hey, hey, hey”. Trudno było mi powstrzymać wybuch śmiechu, gdy w pewnym momencie Swae Lee zaczął rapować zwrotkę, po dwóch wersach wypadł z bitu, nie do końca wiedział, jak wrócić do kawałka (tj. krzywo podbijał swoje wokale), aż w końcu wybrnął z tego, stosując niezawodne: “Hey, hey, hey, hey”.

Nie zrozumcie mnie źle: wiem, że playback obecnie to norma. Nie oczekuję, że raperzy przestaną się tym wspomagać, wiem, że to utrzymuje całościowy wajb numerów czy pozwala uciągnąć śpiewane refreny. Ale przedziwnie wygląda sytuacja, w której przez 40 minut oglądam rapera wydającego z siebie głównie ad-liby. Oprócz tego widzimy jeszcze jak tańczy, skacze i krzyczy: “Make some fuckin’ noise”. To wygląda, jakby historia zataczała koło: DJ-e puszczają muzykę, a wodzireje zagrzewają tłum do zabawy. Ciekawe, kiedy wpadną na to, że można rapować…

Właśnie – bo rapować można. W zeszłym roku udowodnili to na festiwalowych koncertach Joey Badass, Stormzy czy Tyler, the Creator. A jeśli trzeba znaleźć kogoś stojącego stylistycznie nieco bliżej obecnych na Cloucie raperów, to za przykład można podać AJ Tracey, który na Openerze posługiwał się playbackiem, ale rapował niemalże każdy kawałek i cały gig wypadł wyśmienicie. Co więcej, na drugi dzień Clout Festivalu został kolega z redakcji, Michał Kozłowski, który tak na gorąco relacjonował koncert JID: „Wchodzi JID, lecą tylko instrumentale, żadnego playbacku, chłop sam nawija wszystko, nawet bez hypemana. Raz dorzucił nawet jakiś freestyle na koniec zwrotki, 40 minuta koncertu, a on bez zająknięcia leci 1,5 minutową zwrotkę na „151 rum” (a wiecie, jakie to ma tempo)”. Czyli nikt nie zabraniał normalnego rapowania.

Generalnie widać w tym wszystkim też kulturę fast food music. Z chwilą, gdy zaczynały się koncerty, ludzie biegli w okolice sceny. Po kilku nagranych storieskach i 4-5 usłyszanych kawałkach szli jednak robić ciekawsze rzeczy. Odwrót z koncertu Rae Sremmurd w okolicach 25 minuty występu wyglądał równie abstrakcyjnie, jak ich gig. Z drugiej strony – wydaje mi się, że to też wina raperów. Jeżeli nie rapują, nie potrafią przyciągnąć na dłużej uwagi. Gdy słychać w ich głosie emocje, siłę, energię – wtedy razem z nimi możemy przeżywać muzykę. Powtarzające się przez pół godziny “Woof, woof, woof, woof”, potrafi zmęczyć w kwadrans.

Tylko wiecie co? To, co napisałem wyżej, ma prawdopodobnie znaczenie jedynie dla mnie – osoby, tak na oko, o dekadę starszej niż festiwalowa średnia, wychowanej w innej koncertowej kulturze, czyli będącej tam w zdecydowanej mniejszości. Przed rozpoczęciem drugiego dnia organizatorzy Clout Festivalu i tak ogłosili sold-out. W czasie oglądanych przeze mnie koncertów pod sceną znajdowały się tysiące ludzi, którzy co chwila kręcili moshpity i nie wyglądali na zawiedzionych tym, że jeden czy drugi raper tylko krzyczy adliby. Oni nie przyszli na festiwal po to, by słuchać rapu – przyszli się bawić do hitów, które znają i pewnie nawet lepiej, gdyby wykonawcy im zbytnio nie przeszkadzali. Krótko mówiąc, wszystko się udało. Jednak bez względu na to myślę, że zarapowane w 100% kawałki dodałyby moshpitom o wiele więcej energii i zostawiły w pamięci więcej wspomnień.