Słuchając produkcji, które wychodziły krótko przed „FEAT.”, niejednokrotnie łapałem się za głowę pod wrażeniem pomysłów i horyzontów Magiery. Brzmiało to, jakby gość dostał wiatru w żagle dopiero po przejściu na emeryturę jego wieloletniego kompana, LA. Wydawało się, że jest w stanie wyprodukować wszystko. Niepokojąco-rozmarzony bit u VNMa? Bez problemu. Mroczny, ale bangerowy i bombastyczny singiel Młodych Wilków Popkillera? Proszę bardzo. Leciutki jak papierek, zwiewny kawałek u Sariusa? Wyszło śpiewająco.

Czekałem więc na „FEAT.” jak głupi, uszami wyobraźni słysząc składankę z prawdziwego zdarzenia. Taką feeryczną i kolorową, z każdym bitem w zupełnie innym klimacie, z innym brzmieniem i na innych patentach.

I co się okazało – to dobra płyta, ale jeśli ktoś jej jeszcze nie słyszał, a wyobrażenie o niej miał podobne do mojego, to niech czym prędzej przestanie je mieć. Zdecydowanie szybciej z „FEAT.” zakumplują się słuchacze, którzy kontakt z Magierą mieli w okolicach ostatnich Kodexów. Znajomość najnowszych wyczynów producenta tylko tę relację utrudni.

Dominuje formuła znana z albumów White House. Znalazło się trochę miejsca na zabawy formą, ale i tak najważniejsze są profesorska precyzja i dobre, klasyczne, głębokie bębny. Jak zawsze. Obowiązkowe Momenty Zaskoczenia brzmią jak Obowiązkowe Momenty Zaskoczenia. Nie dla nich tu jesteśmy. To płyta działająca jako całość raczej, nie zbiór oderwanych od siebie singli.

Mimo tego najjaśniej świecą akurat dwa utwory śpiewane. Od „Drobnej zabawy” Sobla i „Błysku” Wiatra ciężko się uwolnić. Pierwszy z nich dostał okrutnie nieadekwatny tytuł – zabawa wcale nie jest „drobna”, jest ofensywna. Kawałek napakowano melodią, hookami, groovem, frajdą i wszystkim, co fajne. „Błysk” uderza w bardziej rozmarzone klimaty, głównym instrumentem są przytłumione dęciaki, a rytm pożyczono z dancehallu i subtelnie przyprawiono syntezatorem. Nieważne, wszystko nieważne, liczy się Refren.

Płyta się dobrze zaczyna i dobrze kończy. Otwierający „Rytm” jest prosty, a trudny, lekko-ciężki, na zwrotkach konkretny, jazzujący, w refrenie po popowemu lewitujący. Z kolei zamykający „Syf” to gratka dla rozkminiaczy lubiących wyłuskiwać poszczególne elementy skomplikowanych podkładów. Mocno kojarzy się z Webberem – trochę jakby Magiera chciał zrobić coś w klimacie pierwszych dwóch płyt Łony, ale w połowie się rozmyślił i obrał azymut na industrialową elektronikę (czyli w sumie jak współczesny Webber). Zarówno do „Rytmu” (Gverilla i Kuba Karaś), jak i „Syfu” (Miły ATZ) gości dobrano w punkt.

Pozostałe mocne punkty? Na pewno posse cut „To nie są twoi”. Niepokojący już na zwrotkach Pei, Piha i Ero, a w refrenie Fokusa dodatkowo zagęszczony. Kawałek Jetlagz dostał przyjemny, klasycznie brzmiący sampel i nostalgiczną melodię, ale ten bass to tam chyba znalazł się przez przypadek? „Polityka” przez pierwsze dwie minuty, którymi zarządza Kukon, raczej usypia, ale wejście Malika Montany obudziłoby zmarłego. Klubowa pulsacja w końcówce, mimo że dość prosta i podręcznikowa, działa dzięki monumentalnie brzmiącemu Malikowi. Outro ciągnie również „Hit the Road”, bo to jazzowa impowizacja, której przewodzą DJ Slime i Tymoteusz Bies. Nie sposób zapomnieć o singlowym „Na już” z produkcją jak u wczesnego Volta i rockowo-garażowym zakończeniem (choć to akurat jeden z tych jednorazowych Obowiązkowych Momentów Zaskoczenia).

Pozostałe numery nie porywają. Zwłaszcza smutno się robi przy „Pyk pyk” i „Całe życie uczą mnie kontroli” – oba są pieczołowicie pozbawione błysku, pomysłu, czegokolwiek interesującego. Zadziwia również perkusja w „Platynowym Polaroidzie”. Jest płaska, brzmi jak wyjęta z jakiegoś głębokiego truskulowego podziemia 2007. Czapki z głów za trzymanie się konwencji, ale to akurat klimat, który średnio przystoi tej generalnie poważnej płycie.

O właśnie, „powaga”. Słowo-klucz. W warstwie producenckiej to bardzo poważny album. Narzekałem we wstępie, że jest za mało kolorowy. Ale kolory są dla dzieci. Tutaj mamy powagę – słychać, że Magierze zależało, aby stylistyczna mieszanka nie rozbiła spójności. Spójność jest dla dorosłych. Na pewno wymagało wielu godzin pracy studyjnej, aby numery w tak różnych klimatach łączyło wspólne, ciężkie brzmienie. Nie sposób tego nie docenić, nawet jeśli przez to w paru miejscach brakuje dokręcenia śruby.

I chociaż osobiście wolałbym, żeby jednak trochę więcej i intensywniej się tu działo, czułbym się źle, pisząc „FEAT.” negatywną recenzję. To dobry album. Moje wewnętrzne dziecko, pragnące rozrywki i zawrotu głowy od nadmiaru bodźców, pozostaje niepocieszone. Mój wewnętrzny dorosły, któremu zależało na solidnej, jakościowej płycie producenckiej, jest zadowolony.