W ostatnich kilku latach abstract rap przyciąga zdecydowanie więcej uwagi publiczności niż miało to miejsce wcześniej. Klasyki z wytwórni Def Jux czy niektóre wydawnictwa Stones Throw zawsze miały swoje większe lub mniejsze grono wyznawców. Odnoszę natomiast wrażenie, że dopiero w ciągu ostatnich 10 lat zaczęły się dyskusje nad tym, czy Madvillainy można uznać za najlepszy album wszechczasów, czy Spiral Walls Containing Autumns of Light Divine Stylera wyprzedził swoje czasy, czy billy woods jest obecnie najlepszym raperem na scenie, a Ka najlepszym tekściarzem. Dostęp do muzyki stał się o wiele prostszy, dzięki czemu alternatywni twórcy łatwiej mogą dotrzeć do słuchaczy i vice versa. Sprzyja to rozwojowi kultury, a rozkwit abstract rapu jest tego najlepszym przykładem. Jeszcze tylko żeby te serwisy streamingowe lepiej płaciły artystom…

Mam szczęście słuchać rapu już ponad 20 lat, więc o ile doceniam dzieła wielu abstrakcyjnych twórców, tak rzadko kiedy odczuwam zdziwienie twórczością któregoś z nich. Czasem zdarzają się tacy „próbujący za bardzo”, których dziwność wydaje się być chwytem marketingowym, banałem. Fatboi Sharif – raper z Rahway w stanie New Jersey – znajduje się bardzo blisko tej granicy, ale jego twórczość zwróciła moją uwagę i zafascynowała. Nie wszystkie momenty albumu Gandhi Loves Children – pierwszej jego płyty, jaką poznałem – trafiły w mój gust, ale osobowość Sharifa, niekonwencjonalność i mnogość stylów, uwaga przykładana do odpowiedniego performance’u wokalnego sprawiły, że uznałem śledzenie jego kariery za obowiązek. Jego prezencja wokalna kojarzy mi się z wczesnym R.A. the Rugged Manem – obydwaj czasem brzmią jak zaflukani, brudni mieszkańcy squatów pod mostem.

Preaching in Havana, ze względu na swój upiorny nastrój rodem ze szpitala dla obłąkanych, może wielu słuchaczom od razu przynieść na myśl termin „horrorcore”. Sam Sharif nie cierpi tej łatki (i w ogóle uogólnień tego typu), a trzeba szczerze przyznać, że tenże podgatunek przyniósł kulturze hip-hopowej wiele okropnych płyt. Tym niemniej – ten typ dyskomfortu, który czuje się, gdy na ekranie pojawia się słynny królik z filmu Donnie Darko ­– to są emocje, które można łączyć z Preaching in Havana.

Noface ma na koncie współpracę ze znanymi w podziemiu twarzami: alem divino, Estee Nackiem, Dark Lo czy Koncept Jack$onem, więc słuchacze śledzący scenę mogą kojarzyć tę ksywę. Podkłady przygotowane przez niego na Preaching in Havana są bardzo chaotyczne, ekspresyjne niczym free jazz, przez co niełatwe w odbiorze. Sam noface twierdzi, że jego celem było „dosięgnięcie podświadomości, transmisja duszy w formie muzyki”. Te bity często nie pozwalają na swobodne bujanie głową – zatrzymują w blokach startowych i szokują. Zamiast płynnego spaceru, nieprzyzwyczajonego słuchacza czeka bieg ze zmiennym tempem i wieloma potknięciami. Frajda ze słuchania takiej muzyki w dużej mierze zależy od tego, jak potencjał tej energii zostanie wykorzystany przez rapera czy wokalistę. Glitch hip-hop często jest takim „zorganizowanym chaosem” – sklejką różnych dźwięków, najczęściej pasujących do siebie w nieoczywisty sposób (albo wcale nie pasujących, oczywiście). Ale nie każdy glitchowy album posiada w pakiecie wokal i kreatywny zmysł takiego oryginała, jak Fatboi Sharif.

Jego podejście do tekstów opiera się na zabieraniu słuchacza do innego świata z każdym projektem, czasem wręcz z każdym utworem. Podobnie jak noface, na Preaching in Havana stara się dać głos swojej podświadomości. Czasem wyraża się ona poprzez rap, czasem majaczenie, czasem bełkot, czasem nieśmiałe poszukiwania śladów melodii. Jego teksty, momentami składające się z krótkich, na pierwszy rzut oka niezwiązanych ze sobą fraz, są intrygujące i tajemnicze. Nie zawsze je zrozumiesz – czasem wystarczy, że poczujesz. Surrealistyczne wizje Sharifa nie muszą mieć sensu – wydaje się, że momentami efekt jest tym większy, im bardziej go nie mają! A wszystko nabiera jeszcze intensywniejszych rumieńców, gdy opowiada on o swoim procesie twórczym. Otóż często słucha on bitów do i podczas snu. Tam, gdzie poniosą one jego odpoczywający umysł – kolory, kształty, scenerie i emocje – stamtąd chce on wyciągać słowa, które kładzie na bitach. Taki opis może brzmieć aż nazbyt abstrakcyjnie. Wiele osób może zacząć przewracać oczami i rzucać oskarżenia o wymienione wcześniej „próbowanie za bardzo” (lub jak woli nasz wspaniały grafik BaQu: „tryhardowanie”) ale w mojej opinii te teksty są pełne życia, wycelowane na wywołanie u słuchacza całego przeżycia, a nie tylko „odsłuchu albumu”.

To nie jest muzyka, której da się słuchać bez kontekstu albumu. Jointy Sharifa raczej nie znajdą się na żadnych playlistach, z wyjątkiem tej zawierającej po prostu całe Preaching in Havana. Często wiąże się to z niskim repeat value – ale Fatboi Sharif i noface uniknęli tej pułapki. To właśnie zafascynowało mnie w tym albumie najbardziej. Preaching in Havana jest jak koszmar senny – niełatwy, przynoszący niekomfortowe skojarzenia i emocje, ale jednocześnie nie tylko trudno się od niego oderwać, ale wręcz chce się wracać. Szczególnie że trwa jedynie 21,5 minuty. To jest sztuka, która wymaga czasu, by ją w pełni docenić, ale jednocześnie z miejsca uderza niczym obuchem siekiery.

Jeśli obawiasz się, że Preaching in Havana może być skokiem na zbyt głęboką wodę, polecam zacząć poznawanie twórczości Fatboia Sharifa od albumu Gandhi Loves Children – o wiele bardziej tradycyjnej płyty.