W krakowskim Hype Parku widziałem chyba z trzydzieści osób w koszulkach Undziarzy, pochodzących z ich ostatniej – błyskawicznie wyprzedanej w liczbie 300 sztuk – kolekcji. Nie sugeruję bynajmniej, że tej niedzieli (25.07.2021 r.) pojawiło się na miejscu aż 10% wszystkich prawdziwych polskich fanów gdyńskiego kolektywu, ale na pewno spora część z nich stanęła wówczas pod sceną. Liczba rąk w górze, głośne okrzyki i żywiołowe reakcje publiki tylko to potwierdzały. O ile polski rap nie jest moim ulubionym gatunkiem muzycznym, tak na żywo widziałem już chyba wszystkich jego reprezentantów. Przynajmniej tych, których chciałem zobaczyć. A jakie miałem oczekiwania wobec UNDADASEA? Intuicyjnie przeczuwałem, że zajmą miejsce na moim osobistym podium, zaraz za GrubSonem i Łoną. Nie wiem jeszcze, czy zdobyli ten brąz, ale jeśli tak, to „raptem” ex aequo. A i tak żeby to osiągnąć, musieli się w tym celu naprawdę solidnie napracować!

Olbrzymim handicapem tak licznych ekip jest już sam fakt, że są one… tak liczne. Wystarczy, aby każdy z artystów tylko stał i robił swoje, a odbiorca wróci do domu przekonany, że właśnie zobaczył show życia. Niby to samo mówiłem przed koncertem Wu-Tang Clan, a jednak byłem nim rozczarowany. W przypadku Undy wręcz odwrotnie. Diametralnie. Przede wszystkim nie jest to zbiorowisko przypadkowych ludzi, którzy jedynie kalkulują zyski i z wyrachowaniem planują każdy ruch, a ekipa prawdziwych przyjaciół, w której – poza sceną – każdy jest równy. Na scenie natomiast raz liderował Guacamole, raz Slalom, Nadzia czy Domi. Zresztą „znają się z poznania, znają się z życia” i niejednokrotnie w różnych miejscach podkreślają, że są normalnymi, zwyczajnymi ludźmi. Z pierwiastków miałem same dwójki, ale tę mityczną chemię było widać nawet z najdalszych rzędów. Mogliby zaplanować buńczuczne show jak Kanye West z wyskakującymi z podłogi baletnicami, ale takim normalsom nie jest to do niczego potrzebne.

Kontakt z publiką, podpisywanie płyt czy zbijanie piąteczek ze sceny były efektem raczej spontanicznego zrywu, chwili. Może poza Augustynem – stage diving na desce surfingowej to przecież rzecz dotąd niespotykana! Publiczność wiedziała, że ma do czynienia z ludźmi, dla których zajawka to prawdziwa świętość. Symbolizowała to jedna scena: któryś z Undziarzy zakomunikował, że każdy, kto tutaj stoi pod sceną i rapuje, niech rzuci na scenę swoją płytę. Wiecie, jak za starych dobrych czasów: przyszła sobie ekipa, poprosiła o płyty, by zaraz wyciągnąć z bagażnika swoje demo na wymianę.

Unda The Pomerania zaprezentowała materiał z praktycznie każdego okresu swojej twórczości. Mnie osobiście brakowało Na Wydmie, Poprawin czy też Mamo, ale zostało to wynagrodzone Bursztynowym Flexem czy sporą liczbą numerów z Undaground. Wiele nagrań Undy to samograje, nie da się ukryć. Jaszczur, Taifun czy nawet spokojniejszy Melex sprawiły, że publiczność oszalała. Wielu z wtedy obecnych musiało pewnie zawalić coś w pracy, ponieważ do dzisiaj nuci sobie w myślach jakieś „Co tu się odkurwia” czy „Shit man”. Niektórzy zamiast do biura poszli po kakao. Taneczny Dwumetrowy Wuj na żywo tylko udowodnił, że funk w każdej postaci – czy to ten, którego autorem jest Bootsy Collins, czy też ten od mordek z Fyrtla – do tańca poderwie każdego. Podobnie jak każdego rozśmieszą cuty z Young Leosi czy zachwyci śpiew bez żadnego playbacku, choćby za sprawą wykonu L’Oreal G. Trochę szkoda, że Slalom i Tonie FFB, autorzy nagrania, jakoś tak rzadziej od innych występują na płytach swojej ekipy.

Zamyśliłem się i przez chwilę pomarzyłem o wspólnym krążku UNDADASEA z WCK. Wszak obie ekipy dobrze się znają. Generalnie im więcej takich składów zacznie szturmem zdobywać scenę, tym barwniejszą się ona stanie. Oby jak najszybciej, ponieważ ileż można słuchać przechwalających się na każdym kroku solistów?! Zdecydowanie już wolę dowiedzieć się czegoś nowego. Na przykład tego, że więcej niż jedno zwierzę to nie lama czy też owca.

Fot. Tomek Filipowicz